sobota, 5 września 2015

Enjoy your eggs, czyli wyprawa na farmers' market

Wspominałam Wam już, że zakup świeżych warzyw i owoców stanowi tu nie lada wyzwanie. Być może na Florydzie czy w Kalifornii gdzie klimat jest bardziej sprzyjający łatwiej zaopatrzyć się w świeże produkty, ale tutaj w okolicach DC nie jest to takie proste. Warzywniaków tutaj po prostu nie ma, a w supermarketach różnie to wygląda jeśli chodzi o jakość owoców i warzyw. Dowiedzieliśmy się jednak, że co jakiś czas, zazwyczaj raz w tygodniu w określonych miejscach organizowane są ryneczki, na które przyjeżdżają lokalni rolnicy. W zeszły weekend postanowiliśmy zobaczyć co oferują i wybraliśmy się po raz pierwszy na farmers' market.


Pożyczyliśmy rowery od naszych sąsiadów i ruszyliśmy w drogę. Stoisk było sporo, ale zdecydowanie mniej niż na rynku na Przymorzu czy we Wrzeszczu. Najwięcej osób sprzedawało owoce i warzywa, ale można było zakupić również jaja, mięso, sery, a także domowe sosy, musztardy czy dżemy. Było też kilka stoisk z gotowym jedzeniem np. naleśnikarnia.


Okazało się, że przyjechaliśmy dość późno (ok. 11) i część produktów była już niedostępna. Chleba nie udało nam się kupić, jeżyn też niestety nie, a maliny były bardzo przebrane i te które zostały raczej nie wyglądały kusząco. Jednak wybór innych owoców był całkiem spory. Wielu rolników oferowało możliwość spróbowania swoich produktów przed zakupem. Tak właśnie trafiliśmy na pyszne nektarynki, chyba najlepsze jakie jadłam w swoim życiu. Zaopatrzyliśmy się również w ogórki, miks sałat, małe bakłażany i zielone papryczki. Skusiliśmy się nawet na musztardę i majonez czosnkowy.


Co ciekawe na każdym ze stoisk można było płacić kartą. Wszyscy farmerzy, nawet Ci, którzy mieli do sprzedania tylko kilka rzeczy, zaopatrzeniu byli w terminale płatnicze. A skoro już jesteśmy przy temacie płacenia, to muszę wspomnieć, że zdrowe odżywianie ma tutaj dość wysoką cenę. Np. za jednego większego ogórka trzeba było zapłacić półtorej dolara, za pół kilograma śliwek - pięć, a za dżem - osiem. Lepiej nie przeliczać na złotówki.



Na koniec udaliśmy się odebrać zamówione wcześniej jajka. Pani zapakowała je starannie, podała mojemu mężowi i powiedziała: "Enjoy your eggs!" O mało co nie wybuchnęłam śmiechem przy niej. Odeszłam szybko na bok, by nie widziała jak się chichram. Och tak, wiem, że w angielskim nie ma zwyczaju nazywania męskich klejnotów jajkami (w przeciwieństwie do polskiego czy hiszpańskiego), ale nie mogłam sobie nie wyobrazić jakby to było, gdyby polscy sprzedawcy żegnali swoich klientów życząc im "cieszenia się ze swoich jajek".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz