piątek, 25 marca 2016

O Florydzie raz jeszcze

Mówi się, że podróże kształcą i nie mogę nie zgodzić się z tą opinią. Nigdy nie dowiedziałabym się tylu rzeczy na temat Florydy, gdybym się tam osobiście nie wybrała.

Pierwsza rzecz, która zwróciła moją uwagę to jeziora. Zniżając się do lądowania w Orlando można było zobaczyć ich całe mnóstwo. Zdziwiłam się, bo Floryda kojarzyła mi się przede wszystkim z plażami, palmami i Disneylandem, a żadna wzmianka o jeziorach nigdy nie obiła mi się o uszy.



Podróżując pociągiem z Orlando do Miami również zauważyłam sporą ilość jezior. Zaczęłam się więc zastanawiać, skąd ta woda się tam wzięła, w jaki sposób te jeziora powstały?


Postanowiłam zadać to pytanie wujkowi Google. Okazuje się, że większość florydzkich jezior znajduje się w miejscach zapadlisk, które uformowane zostały w rezultacie podziemnego rozpuszczania się wapienia w procesie erozji krasowej.

Przejeżdżając pociągiem przez prawie pół stanu zauważyłam jeszcze jedną rzecz. Floryda jest płaska jak deska. W czasie pięciu godzin wyglądania przez okno można się nieźle wynudzić. Pastwiska na zmianę z mokradłami i sadami pomarańczowymi. Wypatrzenie choćby najmniejszego pagórka to naprawdę rzadkość.



Sprawdziłam później w internecie i okazało się, że najwyższa "góra" stanu ma niewiele ponad sto metrów.

Ukształtowanie terenu wpływa na sposób zagospodarowywania go przez ludzi. Na przykład w Miami, które położone jest w sąsiedztwie podmokłych terenów Everglades zamiast metra działa pociąg miejski poruszający się po wybudowanych ponad drogami estakadach. Nie znajdziecie tam również podziemnych parkingów. W większych budynkach miejsca dla samochodów znajdują się na kilku pierwszych piętrach.

Podczas wyprawy na Florydę mogłam także przekonać się o konsekwencjach jej położenia geograficznego. Jest to najbardziej wysunięte na południe miejsce, które do tej pory odwiedziłam. Miami znajduje się tuż ponad Zwrotnikiem Raka, mniej więcej na tej samej wysokości, co granica Egiptu z Sudanem.

Oczywiście na wyprawę zabraliśmy krem z filtrem UV i smarowaliśmy się przed wyjściem na słońce. Okazało się jednak, że na tej szerokości geograficznej promienie są znacznie silniejsze. Po pierwszym dniu w Orlando odkryłam, że tuż poniżej szyi mam wielki czerwony trójkąt. No tak, gębę posmarowałam, ale o dekolcie, tego dnia wyeksponowanym w bluzce w serek, już zapomniałam.

W Miami smarowałam się częściej, mimo dość pochmurnego dnia, ale i tak okazało się to niewystarczające. Pod wieczór twarz trochę piekła i oczywiście była na maksa czerwona. Skoro promienie słoneczne są tak silne przy Zwrotniku Raka, to ciekawe po jakim czasie można spiec się na raka na równiku.

Takie właśnie niespodzianki i ciekawostki można odkryć w czasie podróży. To między innymi dzięki nim wyprawy w nowe miejsca są tak ekscytujące. 

To już ostatni post z cyklu Floryda, ale już niedługo ponownie ruszam w drogę. Oczywiście wrażeniami podzielę się z Wami na blogu, więc bądźcie czujni! Do przeczytania!

środa, 23 marca 2016

Rejs po Zatoce Biscayne

Jedną z atrakcji, które zafundowaliśmy sobie w Miami był rejs po Zatoce Biscayne. Po wypłynięciu na szerokie wody mogliśmy spojrzeć na miasto z zupełnie innej perspektywy. A musicie wiedzieć, że panorama Miami w USA "urodą" ustępuje tylko Nowemu Jorkowi i Chicago (ranking tutaj). Piszę "urodą", bo zapewne nie wszyscy są fanami drapaczy chmur, chociaż po wizycie w NYC wiem już, że i one mają swój urok.



Celem wycieczki nie było jednak tylko podziwianie miasta z innej perspektywy. Mieliśmy podpłynąć w pobliże wysp milionerów i podziwiać domy sławnych i bogatych. Po drodze minęliśmy kilka statków wycieczkowych, a także ogromny kontenerowiec.


Po kilkunastu minutach dotarliśmy do pierwszej wyspy i naszym oczom ukazały się luksusowe posiadłości gwiazd. Jako pierwszy mieliśmy okazję oglądać dom Glorii i Emilio Estefan.

Willa Glorii Estefan i jej męża
Opływaliśmy wyspę, oglądając kolejne wille, a pani przewodnik informowała nas przez mikrofon do kogo należą. Wśród właścicieli znajdują się m.in. Shaquille O'Neal, Julio Iglesias czy wynalazca Viagry, który jest posiadaczem najdroższej i największej posiadłości.

Posiadłość wynalazcy Viagry
Chata Julio Iglesiasa
Powiem Wam, że przeżycie niesamowite, bo co innego takie rzeczy oglądać na zdjęciach, a co innego na własne oczy. Bogactwo nieźle daje po gałach i chociaż oczywiście w kontekście estetycznym jest to miły widok, to także nastraja refleksyjnie. No bo, co to za świat, w którym jedni mają takie luksusy, a inni nie mają ani domu, ani co do garnka włożyć.


Jadąc pociągiem do Miami mijaliśmy wielkie osiedla przyczep campingowych, na Miami Beach widzieliśmy bezdomnych śpiących na kartonach. A przecież nie znajdują się one wcale tak daleko od tych luksusowych willi milionerów. Kontrasty na Florydzie są naprawdę przerażające.


Wracając na stały ląd widzieliśmy jeszcze jedną rzecz znaną przede wszystkim z filmów czy teledysków, a mianowicie - imprezę na jachcie. O ile jakoś nie razi mnie oglądanie tego na ekranie, to na żywo był to widok raczej smutny. Kilkanaście młodych dziewczyn w bikini wijących się wokół zaledwie trzech panów. Warto zaznaczyć, że nie było jakoś specjalnie upalnie, raczej pochmurno, a na wodzie wiało, my na statku musieliśmy założyć bluzy, a one biedne w tych strojach kąpielowych... Muzyka na pełen regulator, jeden z panów na zmianę zabierał dziewczyny na przejażdżkę skuterem wodnym. Chyba nigdy tak bardzo nie odczułam, że kobiety w niektórych sytuacjach traktowane są jak przedmioty (czy mięso? czy zabawki? nie wiem jak to trafnie nazwać). Najgorsze, że wielokrotnie, tak jak w przypadku tej imprezy za jachcie, za ich własną zgodą...

I kto by pomyślał, że Miami może nastrajać tak refleksyjnie?!

poniedziałek, 21 marca 2016

Typowy dzień w przedszkolu waldorfskim

Rytm odgrywa niezwykle ważną rolę w pracy szkół waldorfskich. Plan dnia, tygodnia, obchodzenie poszczególnych świąt, zajęcia związane z konkretną porą roku to oczywiście elementy obecne nie tylko w pedagogice steinerowskiej, ale i w wielu innych metodach.

Powtarzanie określonych czynności w konkretnym momencie dnia lub tygodnia może przynieść wymierne korzyści w pracy z dziećmi. Przede wszystkim pozytywnie wpływa na poczucie bezpieczeństwa wychowanków. Przewidywalność tego, co zadzieje się za chwilę pozwala im mentalnie przygotować się do poszczególnych aktywności. Zresztą nie tylko dzieci pracują lepiej, jeśli znają "rozkład jazdy". My dorośli, też lubimy wiedzieć co i jak. Nie bez powodu niemal każda prezentacja, konferencja czy szkolenie rozpoczynają się od przedstawienia planu spotkania.


Rytm ułatwia także utrzymanie tak zwanej "dyscypliny". Nie lubię tego słowa, bo wielu osobom kojarzy się z niepotrzebnym rygorem, ale nie znajduję lepszego słowa by nazwać tę szczególną atmosferę w klasie czy grupie, która sprawia, że łatwiej się pracuje. Czynności, które mają swoje stałe miejsce w kalendarzu są zazwyczaj chętniej wykonywane przez dzieci. Oczywiście zawsze mogą znaleźć się jacyś rebelianci, którzy akurat stwierdzą, że dzisiaj rąk myć nie trzeba, ale generalnie planowanie pomaga utrzymać wszystko w ryzach.

Plan dnia czy tygodnia może nam powiedzieć wiele o pracy wybranej placówki edukacyjnej. Dlatego dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć jak to wygląda w mojej szkole, w oddziale przedszkolnym.

PLAN DNIA

8:15 - 8:45 - swoboda zabawa
8:45 - 9:45 - aktywność dnia
9:45 - 10:00 - sprzątanie i krótki odpoczynek
10:00 - 10:15 - zabawy w kole
10:15 - 10:20 - mycie rąk
10:20 - 10:40 - drugie śniadanie, mycie naczyń
10:40 - 10:50 - bajka (opowiadana lub czytana) / przedstawienie kukiełkowe
10:50 - 12:30 - zabawa na świeżym powietrzu

Dzieci rozpoczynają dzień od swobodnej zabawy. Dzięki temu mają czas by zaadaptować się do przebywania w grupie, a ewentualni spóźnialscy, by dotrzeć do szkoły. Następny punkt programu to aktywność, która każdego dnia tygodnia jest inna.

Poniedziałek - rysowanie (kredkami z wosku pszczelego)
Wtorek - malowanie (wodnymi farbami)
Środa - eurytmia (sztuka poruszania się przy muzyce, przypomina nieco naszą rytmikę)
Czwartek - pieczenie
Piątek - prace ręczne związane z porą roku lub nadchodzącym świętem

Po sprzątnięciu i krótkim odpoczynku dzieci ustawiają się w kole i wspólnie z nauczycielem śpiewają, gestami pokazując to, co dzieje się w piosenkach, a także grają w gry paluszkowe (fingerplay), czyli ruszają palcami pod dyktando rymowanki (coś w stylu "Idzie kominiarz po drabinie...").

Następnie wszyscy idą umyć ręce i siadają do drugiego śniadania. Jeśli tego dnia główną aktywnością było pieczenie, to dzieci jedzą bułeczki, które same zrobiły. Próbowałam - są pyszne! Co ważne, po skończonym posiłku każdy myje po sobie kubek i talerzyk. Naczynia są odpowiednio mniejsze i wykonane z materiałów, które łatwo wyczyścić. Nauczyciel przygotowuje dwie miski z wodą - jedną z płynem, drugą bez oraz gąbeczki, by mieć pewność, że wszystko zostało umyte należycie. W młodszych grupach wiekowych naczynia są myte przez personel ponownie, gdy dzieci nie widzą, ale w starszych wystarcza, że wychowawca obserwuje myjących naczynia i w razie potrzeby udziela im wskazówek.

Kolejnym punktem programu jest bajka opowiadana przez nauczyciela, która jest formą wzbogacania słownictwa. Od czasu do czasu zamiast bajki nauczyciel i asystent organizują dla dzieci krótkie przedstawienie kukiełkowe.

Na koniec dzieci ubierają się i wychodzą na dwór. Bez względu na pogodę zabawa na świeżym powietrzu jest obowiązkowa. Zadaniem rodziców jest zapewnienie odpowiedniego ubioru, dlatego wszystkie przedszkolaki mają w swoich szafkach spodnie na śnieg, spodnie na deszcz, buty śniegowce i kalosze. W ekstremalnych przypadkach, gdy pogoda jest wyjątkowo niesprzyjająca pobyt na dworze się skraca, ale nigdy nie rezygnuje się z niego zupełnie.

Pewnie zastanawiacie się, kto może odebrać dziecko z przedszkola o godzinie 12:30. Ano są tacy szczęściarze. Szkoła w której pracuję to placówka prywatna i oczywiście istnieje możliwość wykupienia uczestnictwa w programie popołudniowym. Tutaj są dwie możliwości - dziecko może zostać na obiad i leżakowanie oraz ponowne wyjście na dwór by zostać odebrane o 3 po południu albo zostać na kolejną przekąskę, a następnie bawić się, aż do czasu przyjścia rodziców  o dowolnej godzinie pomiędzy 15 a 18.

Podsumowując, dzieci uczestniczą w licznych zajęciach praktycznych. Uczą się pieczenia, szycia, a także sprzątania po sobie. Mają jednak sporo czasu na zabawę ze szczególnym uwzględnieniem tej na świeżym powietrzu. Duży nacisk kładziony jest także na rozwój społeczny. Zajęcia typowo akademickie rozpoczynają się dopiero w pierwszej klasie.

Jak Wam się podoba takie przedszkole?

środa, 16 marca 2016

Amtrak, czyli o amerykańskich pociągach

W rozmowach o podróżach po Ameryce rzadko wspomina się o pociągach. Zarówno turyści, jak i mieszkańcy poruszają się po Stanach przede wszystkim samolotami (bo odległości ogromne) i samochodami (bo benzyna tania jak barszcz, a jak się nie ma swojego, to auto łatwo wypożyczyć). Słyszy się czasami, że transport kolejowy w tak wielkim kraju nie ma większego sensu ekonomicznego i z tego powodu jest słabo rozwinięty. Nie jest to jednak prawda. Po prostu amerykańskie koleje mają nieco inny charakter niż te nasze, europejskie.

Stacja kolejowa w Miami
Przede wszystkim trasy pociągów są o wiele dłuższe. Odległości pomiędzy stacją początkową a końcową niejednokrotnie liczy się w tysiącach kilometrów (np. Chicago - San Francisco - 3417 km, Nowy Jorka - Miami - 2065 km), a podróż może trwać nawet kilka dni.

Różni się też wygląd stacji. Poza kilkoma wyjątkami (np. Nowy Jork czy Waszyngton) są one dość małe. Dworzec w Miami przypomina przystanek PKS-u w Starogardzie Gdańskim, tyle, że z szynami, a ten w Orlando podobny jest nieco do kościoła rodem z Santorini. Ogólnie gdyby ktoś pokazał Wam zdjęcie podrzędnej stacji Amtrak, to nigdy byście nie zgadli, że to fotka z Ameryki, a nie dworca z drugiego, czy nawet trzeciego świata.

Dworzec w Orlando
Amerykańskim pociągiem nie da się dotrzeć wszędzie, ale to chyba zrozumiałe, gdy weźmiemy pod uwagę powierzchnię USA. Jednak wybór tras jest naprawdę zaskakująco bogaty i wybierając odpowiednią kombinację dojedziemy do praktycznie każdego większego miasta.

Pociągi, szczególnie te na najdłuższych trasach, nie kursują często. Jeden dziennie to standard, na krótszych odcinkach może nieco częściej, ale bardzo prawdopodobne, że planując podróże koleją będziecie musieli dopasować swój plan podróży tak, by zdążyć na jedyny tego dnia pociąg.


Jeśli chodzi o wnętrze pociągu, to różnie można trafić w zależności od tego, czy wylosujemy nowy czy stary skład. Ale bez względu na wiek wagonów na pewno znajdziemy takie z miejscami sypialnymi, jak i z fotelami ustawionymi jak w samolocie. 

I tutaj bardzo pozytywne zaskoczenie, bo nawet jeśli wybierzemy najtańszą opcję miejsca do siedzenia i na nogi jest naprawdę sporo. Fotele są szersze niż te spotykane w europejskich pociągach, chociaż to akurat jest dość powszechne w Stanach, że siedzenia przystosowane są do przyjęcia nieco większych zadków. Druga sprawa to przestrzeń pomiędzy siedziskami, ja przy moim wzroście ponad 170 cm musiałabym prawie wyprostować nogi by dotknąć następny fotel. Każde siedzenie ma regulację odchylenia, a także osobną podpurkę na stopy i osobną na łydki. Podsumowując, miejsca bardzo wygodne, można wygodnie usiąść, a także położyć i przespać.


Jak na razie miałam okazję korzystać z amerykańskich kolei na trasie Orlando - Miami i w drodze powrotnej. Każda trwała około pięciu godzin i moje wrażenia z pociągu są jak najbardziej pozytywne. Wygodnie, dość czysto, do toalety można wejść bez zatykania nosa, a i cena jak USA bardzo przystępna. Na pewno jeszcze skorzystam z oferty Amtraku, bo kto powiedział, że po Stanach to trzeba podróżować samochodem.

poniedziałek, 14 marca 2016

Miami Beach

Miami Beach to chyba jedna z najbardziej znanych plaż na świecie. Postanowiliśmy wybrać się tam w niedzielne popołudnie, chociaż dotarcie z centrum nie było wcale takie proste. 

Plaża w Miami położona jest na wyspie, na którą można dojechać jednym z dwóch mostów, które oczywiście bardzo często są zakorkowane. Autobusu ani widu, ani słychu, na przystanku informacji na temat rozkładu brak. Strona internetowa transportu publicznego w Miami jakoś nie chce działać, więc decydujemy się na złapanie taksówki. 



Przejazd oczywiście trochę trwa, bo zarówno na moście, jak i na samej wyspie gęsto od samochodów. Wysiadamy kilka przecznic od plaży i kierujemy się w stronę morza. Wszędzie pełno ludzi, zarówno tych typowych plażowiczów, jak i elegantów lansujących się z buteleczkami wody po 10$ sztuka, o cenach innych napojów nawet nie wspomnę.




Dochodzi piąta popołudniu, temperatura oscyluje wokół 18 stopni Celsjusza, ale woda jest zaskakująco ciepła. Na pewno cieplejsza od powietrza. Moczymy nogi i postanawiamy przejść się wzdłuż brzegu. Jakość piasku pozostawia wiele do życzenia, nasz gdański ze Stogów czy Jelitkowa bije ten z Miami na głowę. Morze oczywiście piękne, mieni się w kolorach przygotowującego się do zachodzenia słońca. Widok nieco psuje się, gdy odwrócimy głowę w drugą stronę, gdzie przy deptaku rzędami stoją hotele, jeden wyższy od drugiego.

Podczas spaceru znajdujemy na brzegu ciekawą fioletową meduzę, która przypomina wielkiego pieroga z mackami. Robimy kilka zdjęć i ruszamy dalej, a po drodze napotykamy jeszcze kilka podobnych żyjątek. Robi się coraz później, postanawiamy więc zawrócić. 




Zamiast brzegiem idziemy deptakiem i przyglądamy się przechodniom i okolicy. Bary już zapełnione, z każdego rozbrzmiewa głośna muzyka, klientela bardzo zróżnicowana. Sporo pań na obcasach, w sukniach wieczorowych i pełnym makijażu. Ale nie brakuje też surferów czy hippisów. Na ulicy nieopodal modnego klubu leży na kartonach kobieta jedząca pizzę. Ser topi się i rozlewa po niej, a ona z kolei zastyga w tak dziwnej pozycji, jakby rozlewała się po kartonach. 

Krajobraz zmienia się nieco, pojawia się zabytkowa zabudowa z początków dwudziestego wieku. Robimy kilka zdjęć i kierujemy się wgłąb wyspy, by złapać taksówkę i wrócić na stały ląd.




Miami Beach to miejsce, które warto zobaczyć. Myślę jednak, że wielka część jej uroku to jej rozpoznawalność uzyskana dzięki książkom, filmom czy serialom. Oczywiście klimat Miami jest sprzyjający, praktycznie przez większość roku jest ciepło i słonecznie, ale nie wybrałabym się tam na wypoczynek. Tłoczno, drogo, piasek taki sobie. Ale meduza-pieróg była czadowa.

poniedziałek, 7 marca 2016

Polska Noc w NBA

Już od jakiegoś czasu planowaliśmy wybranie się na mecz NBA. Gdy zauważyłam na facebooku Marcina Gortata informację o organizowanej przez niego Polskiej Nocy, od razu kupiliśmy bilety. Jego drużyna - Washington Wizards miała zmierzyć się z ekipą z Indiany.


Pierwszym zaskoczeniem była dość pustawa hala, a właściwie dwa dolne piętra, bo góra była prawie pełna. Chyba powinni sobie trochę przemyśleć ceny biletów. Drugie rozczarowanie - ludzie prawie w ogóle nie kibicowali. Owszem klaskali po zdobytym punkcie i ożywiali się, gdy na ekranie pojawiało się wezwanie "Make some noise", ale poza tym na trybunach było dość cicho. Było za to ruchliwie, raz po raz ktoś przechodził, by kupić coś do jedzenia lub picia, zasłaniając widok.


No dobra, dość już tego narzekania, teraz o rzeczach, które mi się podobały. Mecz NBA to przede wszystkim wielkie show. Nawet osoby, które nie są specjalnymi fanami koszykówki nie będą się nudzić. Podczas przerw w grze na parkiet wychodzą cheerleaderki, organizowane są liczne konkursy i akcje typu "Dance Cam"(jeśli pokażą cię na telebimie, musisz zacząć tańczyć).



Warto wspomnieć, że przed każdym meczem ligi koszykarskiej obowiązkowe jest odśpiewanie amerykańskiego hymnu. Czekałam na ten moment, bo jego melodia bardzo mi się podoba. Publiczność powstała ze swoich miejsc, a na wszystkich ekranach zafalowała flaga USA. O ile oprawa była magiczna i gdyby chodziło o mój kraj, to może bym się nawet wzruszyła, ale wykonanie niestety trochę rozczarowało. Może następnym razem trafimy na mniej fałszującą szkołę.

Co ciekawe nawet podczas gry muzyka na hali nie cichnie. W przerwach na telebimie oczywiście pojawiają się reklamy, a wśród nich promocje typu "jeśli Wizards wygrają pierwszą kwartę, to wszyscy mają za darmo małą kanapkę w McDonaldzie", a przed rzutami wolnymi dla drużyny przeciwnej komunikaty typu "jeśli dwa razy nie trafią, to pizza za pół ceny". Muszę przyznać, że było to dość zabawne i pomysłowe. Swoją drogą Wizards wygrali pierwszą kwartę, ciekawe, jak długa była kolejka do Maca, bo nie sprawdzaliśmy.


Sam mecz był dość ciekawy, szczególnie w końcówce, gdy Wizards niestety roztwonili ponad dziesięciopunktowe prowadzenie. Kibice wreszcie zaczęli dopingować swoją drużynę krzycząc na zmianę "Wizards" i "defense", to ostatnie zapewne odnosiło się do dość średnio spisującej się w czwartej kwarcie obrony Czarodzeji. Wsparcie publiczności jednak nie pomogło gospodarzom i mecz zakończył się jednopuntowym zwycięstwem ekipy z Indiany.


Koniec meczu nie oznaczał jednak końca atrakcji. Udaliśmy się do sektorów tuż przy parkiecie, gdzie miało odbyć się spotkanie z Marcinem Gortatem. Polski koszykarz zaprosił na mecz weterana drugiej wojny światowej Romualda Lipińskiego, przedstawicieli GROM-u, a także siatkarza Piotra Gruszkę. Powitał swoich gości specjalnych oraz kibiców, którzy mieli możliwość zadać Marcinowi kilka pytań. 


Publiczność pytała o różne sprawy: o grę w polskiej reprezentacji, o to czy Wizards zakwalifikują się do play offów, a nawet o związek z Dodą (który oczywiście jest tylko wymysłem Pudelka). My z Borją siedzieliśmy obok dwóch, jak to określił mój mąż pajaców, którzy raz po raz wykrzykiwali w kierunku Gortata. "Marcin, wykąpałeś się już?" "Marcin, jak pachy, już nie śmierdzą?" A to tylko niektóre z ich błyskotliwych tekstów. Chociaż zachowanie chłopaków było oczywiście nie namiejscu, to jednak dzięki nim poczułam się znowu jak w Polsce, bo u nas to zawsze się znajdzie z dwóch, czy trzech takich, co chcą się popisać.



Na sam koniec Marcin przeszedł się po trybunach i pozował do zdjęć z kibicami, chociaż oczywiście nie wszyscy mieli okazję, by stanąć obok niego. Mi udało się podejść doś blisko, tylko nie wiem kto robił zdjęcia z parkietu, czekam, aż Ambasada opublikuje fotki.

Podsumowując sobotni wieczór muszę przyznać, że wypad na taki mecz to bardzo ciekawe doświadczenie i na pewno jeszcze się wybierzemy by dopingować Washington Wizards.

P.S. Prawie zapomniałabym wspomnieć o amerykańskich skautach, którzy byli obecni na meczu, a także organizowali jeden z konkursów w czasie przerwy. To się nazywa promocja - skautki na Oscarach sprzedają ciasteczka, skauci się lansują podczas rozgrywek NBA... Taka reklama by się przydała polskiemu harcerstwu.

Park Narodowy Everglades

Everglades to pierwszy (mam nadzieje z wielu;)) park narodowy, który udało mi się odwiedzić w Stanach. Pierwszym punktem podczas naszej wycieczki była przejażdżka wodolotem.


Przepłynęliśmy kawałek i naszym oczom ukazał się... aligator, a właściwie kawałek jego głowy i oczy, złowieszczo łupiące na turystów. Niby nic, przecież się widziało aligatory i różne inne krokodyle w zoo, ale zobaczyć takiego na wolności to zupełnie inna bajka.


Mieliśmy okazję obserwować także ptaki siedzące na pobliskich drzewach.


Trafił się także dość ciekawy wąż, ale był bardzo mały i nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia. Dodatkową atrakcją wodolotu byli japońscy turyści, którzy ni w ząb nie rozumieli angielskiego. Raz po raz wstawali z miejsc, nawet gdy pędziliśmy dość szybko. Przewodnik krzyczał do nich by usiedli, ale na wiele się to nie zdało.




Wodolot robił dość sporo hałasu, dali nam nawet zatyczki do uszu, ale niewiele to pomagało. Aż cud, że w ogóle zobaczyliśmy jakieś zwierzęta przy takim natężeniu dźwięków.


Trochę żałowałam, że nie zdecydowaliśmy się na opcje z kajakami, bo o ile przyjemniej byłoby podziwiać te piękne widoki w błogiej ciszy. No, ale po prostu mieliśmy cykora, że jakiś aligator nam zje wiosła i uznaliśmy, że wodolot jednak bezpieczniejszy.


Przy wysiadaniu oczywiście Japończycy popisali się po raz kolejny. Przewodnik cierpliwie, powoli i wyraźnie tłumaczył, popierając wszystko gestami mamy opuszczać wodolot rząd po rzędzie, najpierw ci z przodu. My czekaliśmy spokojnie na naszą kolej, ale o mało nie przypłaciliśmy tego kąpielą w rzece, bo gdy tylko przewodnik odwrócił się, by podać pomocną dłoń starszej pani z pierwszego rzędu, wszyscy czyhający z tyłu Japończycy rzucili się na przybrzeżny pomost. Wodolot zakołysał się złowieszczo i mało brakowało, by ci, którzy zostali na pokładzie zaliczyli darmowe pływanko z aligatorami.


Następnym punktem programu był pokaz z udziałem aligatorów w różnym wieku i o różnej wielkości, a także innych zwierzaków, w tym ogromnej ropuchy.



Ogólnie rzucało się w oczy, że aligatory to dość leniwe bestie. Leżały nieruchomo i nic specjalnego nie robiły. Może nawet przysypiały, kto wie. Ożywiały się na widok i zapach pożywienia. Wtedy zaczynały chodzić jak po sznurku i nawet walczyć ze sobą.




Wielka szkoda, że nie mieliśmy w parku więcej czasu, bo flora i fauna Everglades są naprawdę zachwycające i można by tam zapewne spędzić i kilka dni.

środa, 2 marca 2016

Leu Gardens w Orlando

Większość turystów przyjeżdża do Orlando, aby odwiedzić Disneyland. Zapewne są też tacy (a właściwie takie;)), którzy chcą na własne oczy zobaczyć miejsce powstania zespołu Backstreet Boys. W mieście znajduje się nawet muzeum, w którym można prześledzić historię boysbandu.

Odwiedzanie parków rozrywki nie jest szczytem naszych marzeń, wybraliśmy się więc do poleconego przez znajomego z pracy ogrodu botanicznego. I to był strzał w dziesiątkę!



W Leu Gardens spędziliśmy wspaniałe przedpołudnie wśród pięknych kolorowych kwiatów i urokliwych altanek. Mogliśmy nacieszyć się obecnością wiosny, bo chociaż ostatnio w Waszyngonie zrobiło się trochę cieplej, to wszystko jeszcze szaro-bure.






Oprócz pięknych kolorowych kwiatów możemy podziwiać rośliny o ciekawie ubarwionych liściach.




Są także kaktusy, które sprawiają, że przez chwilę poczujesz się jak na pustyni.



Teraz czekamy już na wiosnę w Waszyngtonie i wycieczkę do tutejszego ogrodu.