piątek, 27 maja 2016

Przyjaźń na emigracji

Od pewnego czasu należę do Klubu Polek na Obczyźnie, który zrzeża dziewczyny (i jednego rodzynka ;)) mieszkające w różynych zakątkach świata i opisujące swoje życie na blogach. W kwietniu i maju klubowiczki dzielą się ze sobą nawzajem i ze światem swoim spojrzeniem na przyjaźń na emigracji. Dziaj i ja chciałabym opowiedzieć Wam o moich doświadczeniach z tym związanych.

Zamim przeniosłam się na drugą stronę Wielkiej Wody miałam już za sobą doświadczenie mieszkania w obcym kraju. Tak właściwie przez ostatnie kilka lat mojego życia każdego roku przeprowadzam się w inne miejsce. Wszystko zaczęło się od wyjazdu na Erasmusa w Tarragonie. Po pięciu wspaniałych miesiącach w Katalonii powróciłam do Gdańska by dokończyć studia. Z tytułem magistra w ręku ponownie ruszyłam na półwysep iberyjski, tym razem do małej wioseczki La Pobla Tornesa znajdującej się kilkadziesiąt kilometrów od Walencjii. Po prawie roku pracy jako au pair i wakacjach w Polsce przeniosłam się na południe Hiszpanii, do pięknej Grenady. Po rocznej przygodzie w Andaluzji wróciłam do Polski, a teraz znów urzęduję poza jej granicami, tym razem w stolicy Stanów Zjednoczonych, Waszyngtonie. O przyjaźni na emigracji mogę więc powiedzieć niejedno. Zaczynamy wyliczankę.

Erasmus w Tarragonie

Kto był na Erasmusie ten wie, że nawiązanie nowych znajomości na wymianie studenckiej zazwyczaj przychodzi z łatwością. Wokół jest mnóstwo ludzi, którzy są w podobnym wieku i podobnej sytuacji co ty. Okazji do poznawania nowych twarzy też nie brakuje - zajęcia na uczelni, kursy językowe, imprezy zapoznawcze organizowane przez organizacje studenckie... Aż ciężko nadążyć z zapamiętaniem imion. Pierwszymi osobami, z którymi się zaprzyjaźniłam byli Peruwiańczyk, Francuz i cztery mieszkające razem Polki. Poznaliśmy się na kursie katalońskiego organizowanym przez uniwersytet Rovira i Virgilii. Było wspólnie oglądanie meczy Barcelony i wyjścia na churros. Zapisałam się także na hiszpański, a oprócz uczenia się nowego języka, poszeszyłam także grono znajomych, wśrod nich był między innymi Włoch, który okazał się świetnym kompanem do wieczornego biegania.

Flash Mop na Rambli w Tarragonie
Tarragona to niewielkie, ale bardzo piękne miasto położone nad brzegiem Morza Śródziemnego w odległości około 100 kilometrów od Barcelony. I właśnie jego wielkość okazała się kluczowa. Jest tylko jeden uniwersytet, praktycznie wszędzie można dojść na piechotę. Lokalsi z Europejskiego Forum Studendów (AEGEE) organizowali liczne spotkania, wyjścia do restauracji, na imprezy, wypady na plaże, rozgrywki siatkówki czy frisbee. Bardzo pomocna w budowaniu więzi była też fejsbukowa grupa, w której można było znaleźć informację o tych wszystkich wydarzeniach, a także zorganizować coś samemu i powiadomić o tym innych. Studentów na wymianie była około setka i właściwie wszyscy się między sobą znaliśmy. Może nie zawsze z imienia i nazwiska, ale mniej więcej kojarzyło się wszystkie twarze. Właściwie nie było możliwości by wyjść z domu i nie spotkać nikogo znajomego. O wyjściach na imprezy nie wspomnę, bo ze względu na ograniczoną ilość klubów w Tarragonie często kończyło się tym, że połowa Erasmusów lądowała w tym samym miejscu i to bez wcześniejszego umawiania się. I cały parkiet był nasz.

Oprócz "zagraniczniaków" poznałam oczywiście sporo Hiszpanów. Przede wszystkim naszych "organizatorów życia", czyli studentów, którzy przygotowywali spotkania i wycieczki dla Erasmusów, ale także koleżanki i kolegów studiujących tak jak ja pedagogikę. Te hiszpańsko-polskie znjajomości wyglądały bardzo różnie. Ludzie z AEGEE byli naprawdę otwarci i chętni do poznawania nowych osób i spędzania z nimi czasu, natomiast znajomi z uczelni byli bardziej zdystansowani. Często mieli już swoje grono przyjaciół i nie kwapili się by je poszerzać. Byli mili i chętni do pomocy, ale nic poza tym.

Plażowanie z innymi Erasmusami
Dzisiaj kontakt mam przede wszystkim z dwiema przyjaciółkami Polkami - Beatką i Karoliną, a także z ekipą "organizatorów". Z wieloma zagracznikami oddzywamy się od siebie od czasu do czasu, może nie za często, ale właściwie z prawie każdym z naszej wielkiej stuosobowej rodzinki chętnie bym się spotkała i powspominała tarragońskie czasy.

La Pobla

W wioseczce o liczbie ludności poniżej dwuch tysięcy osób nie było już tak łatwo zdobyć nowych przyjaciół. Po pierwsze nie było tam nikogo w sytuacji podobnej do mnie (pracowałam jako au pair), po drugie, w ogóle mało osób w moim wieku. Na szczęście moja host-mama przedstawiła mnie nauczycielce pobliskiego przedszkola, Iris, która okazała się moją rówieśnicą. Miałyśmy wiele wspólnych tematów, poznałam jej znajomych i naprawdę się zaprzyjaźniłyśmy. Zawsze mogłam napsiać do niej by wyskoczyć na kawę i pogaduchy, bo mieszkałyśmy dosłownie parę kroków od siebie. Dzięki Iris poznałam też chłopaków z lokalnej drużyny piłki nożnej, którzy pozwolili mi korzystać z boiska podczas swoich treningów. Oni sobie ćwiczyli z piłką, a ja biegałam wokół boiska. Oprócz tego można było liczyć na ich towarzystwo przy oglądaniu meczy.

Z Iris i jej przyjaciókami w oczekiwaniu na paellę
Poznałam także inne au pair w okolicy. Oczywiście w mojej wiosce żadna z nich nie mieszkała, ale kilka z nich pracowało w pobliskim Castellon i mogłyśmy spotykać się w weekendy. Najbardziej zaprzyjaźniłam się z Niemką Niną, która często towarzyszyła mi podczas wycieczek po Hiszpanii.

Wygłupy z Niną podczas czyszczenia basenu
W La Pobli nie poznałam tak wielu ludzi jak podczas Erasmusa, ale zarówno z Niną, jak i z Iris wciąż mam regularny kontakt. Mieszkając w tej małej wioseczce poznałam także mojego męża, Borję, ale to już zupełnie inna historia ;)

Granada

W Granadzie centrum życia towarzyskiego było moje mieszkanie, współlokatorzy i ich znajomi. Mieliśmy tam całkiem przyjemną i bardzo zróżnicowaną ekipę. Francisco, zwany Frankiem, Ekwadorczyk i samozwańczy szef mieszkania, to on ustalał grafiki sprzątania i zwoływał narady współlokatorów. Yaz - megapozytywna Angielka z niemożliwym do zrozumienia akcentem, ale na szczęście rozmawialiśmy w mieszkaniu przede wszystkim po hiszpańsku. Clark - najmłodszy ze wszystkich, szalony Jankes ze stanu Nowy Meksyk, który przyjechał do Hiszpanii by uczyć się języka. Jorge - przesympatyczny Meksykanin i matematyk, po dwóch miesiącach przeniósł się do innego, tańszego mieszkania, ale kontakty utrzymywaliśmy jeszcze długo po jego wyprowadzce. Pokój Jorge zajął blondwłosy Alex - spokojny i ułożony Niemiec, który miał bzika na punkcie rowerów i nart.

Pierwsze wspólne wyjście ze współlokatorami
Wszyscy stanowiliśmy dość zgraną paczkę i często wychodziliśmy razem. Czasem wszyscy, czasem w różnych konfiguracjach z dodatkami w postaci innych znajomych. Tak właśnie poznałam dwóch prześmiesznych Czechów, którzy bili jak Flip i Flap - zupełnie różni, ale doskonale się uzupełniali. Zarówno jeden jak i drugi są szalenie zabawni, ale razem stanowią duetpo prostu nie do pobicia.

Impreza pożegnalna Czechów
Do Granady przyjechałam na staż nauczycielski, poznałam więc także innych pracowników szkoły - stażystkę z Australii - Rocio, a także całe grono praktykantów i nauczycieli. Nowa koleżanka Australijka poznała mnie ze swoim koleą z Nowej Zelandii, który jak się później okazało był kumplem "moich" Czechów oraz znał moją współlokatorkę Yaz. Udało nam się zatem stworzyć całkiem niezłą grupkę, która świetnie się dogadywałą i spędzala razem czas. Wciąż jesteśmy w kontakcie na facebooku i na skypie i wiele bym dała, byśmy znowu mogli się spotkać.

Waszyngton

Po tylu pozytywnych doświadczeniach nie miałąm zupełnie obaw o jakość mojego życia towarzyskiego w stolicy USA. Można powiedzieć, że mam już wprawę w nawiązywaniu przyjaźni na emigracji, a ci, którzy mnie znają z pewnością potwierdzą, że z przyjemnością poznaję nowe osoby.

Okazało się jednak, że nie zawsze wszystko wychodzi tak jakbyśmy chcieli. Od przeprowadzki do Waszyngtonu minął już prawie rok, a ja wciąż jeszcze nie poznałam tu nikogo, kogo nawet trochę na wyrost mogłabym nazwać przyjacielem. Oczywiście są jacyś znajomi, nie żyjemy z Borją jak pustelnicy, ale to jakoś nie to samo...

I nie wiem czy to ja się starzeję i jestem bardziej wybredna, czy może z tą Ameryką coś nie tak? A może po prostu nie staram się wystarczająco, bo mieszkając na przedmieściach nie zawsze mam czas i siłę, by jeździć do centrum i spotykać się z innymi ludźmi?

Został jeszcze rok z hakiem, może jeszcze będzie kogo odwiedzać w tej Ameryce. 

wtorek, 17 maja 2016

W jeden dzień dookoła świata

W Waszyngtonie, jak przystało na stolicę dużego i ważnego na arenie międzynarodowej państwa aż roi się od ambasad i konsulatów. Placówki dyplomatyczne często mieszczą się w bardzo ciekawych i pięknych budynkach. Poza sytuacjami, gdy trzeba załatwić ważną sprawę urzędową zwykli śmiertelnicy nie mają tam jednak dostępu. Na szczęście jednak raz w roku ambasady w Dystrykcie Kolumbii otwierają swoje podwoje i można podziwiać nie tylko architektoniczne piękno ich siedzib, ale także poznawać kulturę poszczególnych państw.


Uwielbiam podróżować, poznawać nowe miejsca i wciąż wierzę, że wiele z nich uda mi się odwiedzić osobiście. Istnieją jednak pewne ograniczenia czasowe i ekonomiczne, które powiedzmy sobie szczerze, zapewne uniemożliwią mi wizytę we wszystkich moich wymarzonych krajach. Wierzę jednak, że świat można poznawać nie tylko bezpośrednio przez podróżowanie, ale także na przykład kontaktując się z ludźmi, którzy pochodzą z miejsc, które chcielibyśmy odwiedzić. Z tego powodu bardzo ucieszyła mnie informacja o organizowanych Dniach Otwartych Ambasad i z wielką ochotą wybrałam się w jednodniową wyprawę dookoła świata.

ZAPRASZAM NA WYCIECZKĘ!

Przystanek 1 - Peru

Biuro Ambasadora
Peruwiańskie pyszności
Tradycyjne tańce w wykonaniu młodszych...
... i starszych.

Przystanek 2 - Indonezja

Piękny budynek indonezyjskiej ambasady w Waszyngtonie
Dziwna ta flaga ;)
 Imponujące wnętrza:





Przystanek 3 - Korea Południowa

Promocja koreańskiego popu
Mała wystawa sztuki
Można było dowiedzieć się, jak zapisać swoje imię po koreańsku
Przystanek 4 - Brazylia




Brazylijskie rytmy
Przystanek 5 - Boliwia

Tradycyjne stroje
Boliwijskie smaki i obowiązkowa kawa
Wnętrze Ambasady
Moja nowa koleżanka ;)
Przystanek 6 - Republika Południowej Afryki

Pomnik Mandeli

Ploteczki pod Ambasadą
Przystanek 7 - Litwa

Eleganckie wnętrza
Prezentacja rękodzieła
Litewska nuta
Mały poczęstunek
Nauka słówek
Oczywiście nie mogłam odmówić sobie odwiedzin w Polsce i Hiszpanii. Oba kraje znam oczywiście bardzo dobrze, ale chciałam zobaczyć w jaki sposób się promują. I tak między nami, miałam też cichą nadzieję, że przy okazji załapię się na jakąś pyszną przekąskę.

Przystanek 8 - Hiszpania

Hiszpania przyjmowała gości nie w ambasadzie, ale w centrum kultury. Jedzenia było rzeczywiście sporo, ale niestety wszystko płatne.




Przystanek 9 - Polska

Na szczęście na polskiej gościnności się nie zawiodłam. Nie było co prawda pierogów czy bigosu, ale koreczki też dawały radę.



Polska promowała się jako miejsce kwitnącego przemysłu gier komputerowych. Ciekawy pomysł, chociaż zabrakło mi trochę elementów tradycji. Może udałoby się to jakoś połączyć?



W przyszłym roku na pewno chętnie wezmę udział w Dniach Otwartych Ambasad, by odwiedzić kolejne fascynujące kraje, a przy odrobinie szczęścia może trafię do nich kiedyś osobiście.

poniedziałek, 9 maja 2016

Festiwal Cherry Blossom

W wielu przewodnikach po Waszyngtonie można znaleźć informację, że najlepszą porą na odwiedzenie miasta jest wiosna. Nie mogę się z tym nie zgodzić. W tym okresie nie tylko pogoda zdecydowanie bardziej sprzyja turystom, ale także dzieje się wiele ciekawych rzeczy, które zachęcają, by zawitać do Waszyngtonu właśnie na wiosnę. 


Największym magnesem przyciągającym turystów do DC są kwitnące wiśnie i organizowany z tej okazji festiwal. Bardzo trafny komentarz na temat tych drzew owocowych znalazłam na blogu Usa po polsku.















Rzeczywiście na przełomie marca i kwietnia media szaleją zastanawiając się czy to już, czy już zakwitły. Na stronie www festiwalu można znaleźć kwiatową prognozę, a także za pomocą kamery internetowej podejrzeć, czy wiśnie już się pojawiły, czy jednak nie. Istne szaleństwo.


Być może niektórzy z Was są zdziwieni, bo festiwal kwitnącej wiśni kojarzy im się przede wszystkim z Japonią. Waszyngtońskie wiśnie są jednak tylko odrobinie mniej sławne niż te azjatyckie ,a przyjechały do Ameryki właśnie z... Kraju Kwitnącej Wiśni. Pierwsze drzewa, które były podarunkiem od burmistrza Tokio zostały zasadzone w roku 1912 przez Pierwszą Damę Helen Herron Taft oraz żonę ambasadora Japonii. Wiśnie miały być symbolem przyjaźni i bliskiej współpracy pomiędzy dwoma narodami. Jak wiemy z historii amerykańsko-japońską przyjaźnią różnie bywało (Pearl Harbor!), ale drzewa pozostały w Waszyngtonie do dziś.


Dzięki białym i różowym kwiatom miasto zmienia się w bajkową krainę. Jego charakter zdecydowanie łagodnieje, ogromne federalne gmachy zdecydowanie lepiej prezentują się w tak pięknym towarzystwie.


A skoro już o towarzystwie mowa... Możecie być pewni, że oglądając Waszyngton w wiśniowej pierzynce nie będziecie sami nawet przez moment. Ilość turystów, która w czasie festiwalu zalewa stolice USA jest po prostu trudna do wyobrażenia. Jeśli komuś zależy by pobyć z wiśniami sam na sam musi przybyć na miejsce o wschodzie słońca, a i wtedy nie jest powiedziane, że tysiąc innych osób tego dnia nie wpadnie na podobny pomysł.



Mimo tłumów, waszyngtońskie wiśnie to coś, co koniecznie trzeba zobaczyć, jeśli jest się w okolicy na wiosnę. Piękny sposób by oficjalnie rozpocząć najlepszą porę roku!