Po zwiedzaniu Montrealu przyszedł czas na spędzenie trochę czasu na łonie natury. Wstaliśmy z samego rana, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Po zapłaceniu za wjazd do parku, zaparkowaliśmy samochód i wybraliśmy trasę wędrówki. Zdecydowaliśmy się na drogę o długości 10 kilometrów, która prowadziła na szczyt wzgórza.
Jeszcze przed dotarciem na górę czekały na nas piękne widoki. Morze drzew liściastych, które zaczęły zmieniać już kolory na żółty i czerwony, przeplatane wysokimi iglakami. Cudowne jesienne panoramy uatrakcyjniały rzeki i liczne jeziorka. Na szlaku spotkaliśmy trochę zwierzaków, przede wszystkim całe mnóstwo wiewiórek i ptaków, ale też dwa jelonki i nawet węża. Nie był duży, ale i tak największy jakiego miałam okazję oglądać na wolności.
Po około trzech godzinach wędrówki wróciliśmy pod samochód, wzięliśmy prowiant i przeszliśmy się nad wodospad, gdzie spałaszowaliśmy nasze kanapki.
Po jedzonku obejrzeliśmy jeszcze jeden wodospad, a na deser zostawiliśmy sobie kąpiel w zimnym kanadyjskim jeziorze. Brr.
Po wysuszeniu się wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę. Na trasie złapał nas porządny deszcz. Już wcześniej w parku trochę pokropywało momentami, ale było też sporo przebłysków słońca. W drodze do USA jednak rozpadało się na dobre. Granicę przekroczyliśmy bez problemów, paszporty, kilka pytań i możemy wjeżdżać. Następnie kilkaset kilometrów autostradą na południe i jesteśmy w Bostonie. Jutro ruszamy na miasto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz