sobota, 31 października 2015

Dekoracje domów na Halloween

Niektórzy z naszych sąsiadów zaczęli dekorować domy z okazji Halloween już ponad miesiąc temu. Inni czekali do ostatniego tygodnia, a nawet ostatniej chwili. Podczas spacerów po okolicy sprawiało mi przyjemność wyszukiwanie, co nowego się pojawiało i obserwowanie coraz to większych i dziwniejszych dekoracji. Zobaczcie sami.

Są oczywiście tradycyjne dynie. Takie prosto ze sklepu...



... i z powycinanymi wzorami.



Są też takie, które "rosną" na drzewach.


I dynie, które zajmują pół ogródka.


W okolicy nawet za dnia zaczynają straszyć duchy.




Pojawiają się też pajęczyny i pająki.



Częstym widokiem są kościotrupy i kostuchy.









Niektórzy wykorzystkują kilka motywów równocześnie.





Są też tacy, którzy idą na całość.



I na koniec moje ulubione - czarownica, która wpadła na drzewo :)


Bezpiecznych lotów, koleżanki! ;)

Które dekoracje podobają Wam się najbardziej?

piątek, 30 października 2015

O tym jak znalazłam pracę

O szkołach waldorfskich po raz pierwszy usłyszałam podczas zajęć na studiach. Mała wzmianka, pewnie jakieś pół strony w notatkach. Było przecież tyle innych ważnych rzeczy do nauczenia - system edukacyjny w starożytnej Sparcie czy filozoficzne systemy z przełomów XIX i XX wieku.

Gdy po napisaniu magisterki zastanawiałam się co ze sobą zrobić, nazwa szkoła waldorfska pojawiała się po raz drugi. Jedną z opcji, którą rozważałam był wyjazd na Wolontariat Europejski właśnie do jednej z takich szkół. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale zaczęłam szukać informacji na temat pedagogiki steinerowskiej, na której oparte są szkoły waldorfskie i odkryłam, że ich ideologia w dużej mierze pokrywa z moim wyobrażeniem o dobrej edukacji.

Przed wyjazdem do Stanów postanowiłam, że chciałabym znaleźć pracę, w której nauczę się czegoś zupełnie nowego. Przypomniałam sobie o szkołach waldorfskich i zaczęłam szukać takich placówek w okolicach Waszyngtonu. Okazało się, że jest ich kilka. Odwiedziłam ich strony internetowe i na jednej z nich znalazłam informację o tym, że poszukują asystenta nauczyciela do nowego programu dla dzieci 5-8 letnich Waldorf in the Woods (Waldorf w lesie). Zupełnie jeszcze nieświadoma, że uzyskanie pozwolenia na prace będzie kosztowało tyle czasu i wysiłku (nie wspominając o 380 dolarach) wysłałam swoje CV i list motywacyjny.


W lipcu, pochłonięta przygotowaniami do przeprowadzki za ocean zapomniałam na jakiś czas o całej sprawie. Jakież było moje zdziwienie, gdy na początku sierpnia dostałam maila z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. W odpowiedzi wytłumaczyłam, że na miejscu będę dopiero za dwa tygodnie i zapytałam o możliwość skorzystania ze skypa. Ku mojemu zdziwieniu szkoła chętnie zgodziła się na moją propozycję i kilka dni później rozmawiałam z kierowniczką za pośrednictwem komunikatora internetowego.

Trudno było ocenić mi jak mi poszło. Z jednej strony rozmowa była miła, z drugiej miałam wątpliwości co do moich umiejętności językowych, bo na co dzień porozumiewam się przede wszystkim po polsku i po hiszpańsku, po angielsku zdecydowanie rzadziej i na pewno wyszłam z wprawy. Postanowiłam jednak na wszelki wypadek sprawdzić jak wygląda sprawa pozwolenia o pracę. A nuż, widelec mnie zechcą zatrudnić.

Okazało się jednak, że nie doceniłam amerykańskiej biurokracji. Mogłam mieć nadzieje, że w szkole przymkną jakoś oko na moje błędy językowe, ale raczej nie było szans, by przeskoczyć 3-miesięczny czas oczekiwania na pozwolenie na pracę. Wiedziałam już zatem, że nawet jeśli złożą mi ofertę, to nie będę miała możliwości jej przyjąć.

Kilka dni po rozmowie na skypie otrzymałam wiadomość, że ponieważ potrzebują pracownika już teraz-zaraz, zdecydowali się zatrudnić kogoś innego. Zaznaczyli jednak, że chcą pozostać w kontakcie i zachęcili bym odezwała się do nich, gdy będę już na miejscu.

Po przyjeździe do Stanów i załatwieniu najpilniejszych spraw zabrałam się za przygotowanie dokumentacji potrzebnej do uzyskania work premission. Wysłałam wszystko pod wskazany adres i pozostało mi już tylko czekać, aż przyślą mi moje pozwolenie. We wszystkich źródłach, z których korzystałam przy wypełnianiu formularzy podawano informację, że czas oczekiwania to około 3-4 miesiące. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i radości moja karta dotarła do mnie już po pięciu tygodniach.

Zaczęłam przeglądać oferty na cragislist (popularny amerykański portal z ogłoszeniami), zajrzałam też na witryny szkół waldorfskich w okolicy. Okazało się, że jedna z nich, ta sama, z którą kontaktowałam się wcześniej, poszukuje nauczycieli do aftercare, czyli takiej powiedzmy świetlicy. Szybko wysłałam CV i list motywacyjny i dwa dni później dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną.

Elegancko ubrana przekroczyłam progi szkoły. Zameldowałam się na portierni i zostałam skierowana do jednej z sal lekcyjnych. Otworzyłam drzwi i stanęłam jak wryta, czekało na mnie 15 osób. Tak, miałam odbyć swoją rozmowę kwalifikacyjną przed CAŁYM gronem pedagogicznym. Warto dodać, że grono, a przynajmniej jego większość przypominało Koło Gospodyń Wiejskich. Taki klub babć z robótkami ręcznymi plus może ze trzy osoby nieco z innej bajki. Przez chwilę miałam ochotę wziąć nogi zapas, ale opanowałam nerwy i starałam się jak najlepiej odpowiadać na pytania. Wszyscy wydawali się bardzo mili, więc na koniec rozluźniłam się na tyle, że pozwoliłam sobie nawet na kilka żartów. Ogólnie, chyba nie poszło mi źle.

Zaraz po powrocie do domu otrzymałam maila z zapytaniem, czy mogłabym wrócić do szkoły jutro, bo chcieliby zobaczyć mnie w akcji, czyli poobserwować moje interakcje z dzieciakami w czasie zajęć. To akurat nie zdziwiło mnie zupełnie, spotkałam się już z taką prośbą podczas rekrutacji w innych placówkach edukacyjnych. Kolejnego dnia udałam się zatem do szkoły, by spotkać się z dzieciakami. Było akurat dość ciepło i słonecznie, więc przez większość czasu byliśmy na placu zabaw i uczniowie spędzali czas wedle własnego uznania. Przedstawiłam się wszystkim, a później rozmawiałam i bawiłam się z tymi, którzy do mnie podchodzili. Miałam też okazję poznać kilku nauczycieli, a także babcię dwójki uczniów. Mam wrażenie, że to też była część procesu rekrutacyjnego i babcia, członkini Rady Szkoły była "podstawiona", bo jej wnuków w szkole tego dnia już nie było.

Na tym się jeszcze nie skończyło. Zostałam poproszona o podanie dwóch kontaktów "profesjonalnych", najlepiej numerów telefonu. Wyobraźcie sobie, że szkoła zadzwoniła do nauczycielki w Hiszpanii, z którą współpracowałam w Granadzie, a także do przedszkola, w którym pracowałam w Polsce, aby wypytać o moje umiejętności i kwalifikacje.

Po tym maratonie w sobotę rano obudził mnie dźwięk maila z wiadomością, że CHCĄ MNIE ZATRUDNIĆ. Hurra!

Teraz jeszcze tylko background check, wizyta u notariusza, wizyta u lekarza i uwaga, uwaga, co za niespodzianka - pobranie odcisków palców i będę mogła zaczynać pracę. Szkoło Waldorfska - nadchodzę!

P.S. Wielkie podziękowania dla Aleksandry :)

poniedziałek, 26 października 2015

Surfowanie po kanapach

Od podróży samochodowej do Montrealu, Bostonu i Nowego Jorku minął już miesiąc. Przez ten czas sporo wydarzyło się tu na miejscu - przysłali mi work premission, byłam na rozmowie kwalifikacyjnej, dostałam pracę. W wolnym czasie odwiedziłam ogrody Białego Domu, pospacerowałam po Georgetown, byłam na wycieczce w Great Falls Park, a także uczestniczyłam po raz pierwszy w życiu w Silent Party. Na nudę, ani brak tematów na posty narzekać nie mogę. Chciałabym jednak powrócić na chwilę do tematu podróży i opisać Wam jeden z  jej aspektów, o którym do tej pory na blogu nie wspomniałam.

Być może czytając relacje z poszczególnych dni wyprawy, zwróciliście uwagę, że w mojej opowieści nie pojawił się żaden hotel, hostel czy pensjonat. Dlaczego? Przyczyna jest prosta, nie skorzystaliśmy z usług żadnego z nich. Na noclegi w czasie tygodniowej podróży nie wydaliśmy ani dolara. Jak to możliwe? Odpowiedź brzmi: Couchsurfing!



Couchsurfing.org to strona internetowa, na której można zaoferować darmowe zakwaterowanie, a także znaleźć bezpłatny nocleg w mieszkaniach innych użytkowników zarejestrowanych w serwisie. Aby stać się częścią społeczności należy założyć profil, opisać siebie i swoje zainteresowania, a także miejsce noclegowe, które oferuje się swoim gościom. W razie braku możliwości zaproszenia podróżników do swojego domu można zaproponować spotkanie na kawę lub oprowadzenie po swoim mieście. Couchsurfing umożliwia wymianę kulturową, a także spojrzenie na odwiedzane miejsca w zupełnie inny sposób, oczami lokalnych mieszkańców.

W czasie tygodniowej podróży zatrzymaliśmy się z Pablem u czterech różnych gospodarzy i każdy z nich uczynił naszą wyprawę bogatszą i ciekawszą.

Shani - Montreal - Quebec - Kanada

Shani jest córką imigrantów z Ameryki Południowej, urodziła się w Kanadzie, ale za kanadyjkę się nie uważa. O sobie mówi po prostu, że jest z Montrealu, tłumacząc, że Quebec jest specyficzną prowincją, a Montreal specyficznym miastem w tej specyficznej prowincji. Mówi biegle po francusku, który jest jej pierwszym językiem, a także po angielsku i hiszpańsku. Chociaż ma dopiero 22 lata to już od kilku lat mieszka sama, studiuje psychologię i jednocześnie zarabia na swoje utrzymanie. Towarzystwa dotrzymuje jej kot Dexter. Shani nie miała zbyt wiele czasu by nas oprowadzić po mieście, ale doradziła nam, co warto zobaczyć i poleciła kilka miejsc z pysznym i tanim jedzonkiem. Opowiedziała nam o swoich podróżach po Europie i zdradziła, że jej ukochanym miejscem są Bałkany. Drugiego wieczoru przygotowaliśmy dla niej kolację, a później wspólnie oglądaliśmy zaćmienie księżyca. To ona poleciła nam odwiedziny w Parku Narodowym Mont-Tremblant, a jeśli widzieliście zdjęcia, to na pewno wiecie, że był to strzał w dziesiątkę.

Andrew - Boston - MA - USA

Andrew urodził się na Florydzie, gdzie jego dziadkowie osiedlili się po ucieczce z Kuby. Kilka lat temu przeprowadził się do Bostonu, aby studiować prawo. W przerwach od nauki pracuje jako wolontariusz w klinice prawniczej, czyli w miejscu, do którego mogą udać się po pomoc w dziedzinie prawa osoby, które nie mają funduszy, aby ją opłacić. Jego apartament znajduje się niemalże w samym centrum Bostonu, dzięki czemu przez cały nasz pobyt nie musieliśmy używać metra ani razu. Andrew pokazał nam świetną restaurację z przepyszną pizzą oraz zabrał do baru z muzyką na żywo. Ciekawie spędziliśmy z nim czas rozmawiając o różnicach pomiędzy Europą i Stanami.

Margarita - Providence - RI - USA

Margarita jest Rosjanką i przyjechała do Stanów kilka miesięcy temu. Przyjęła nas z wielkim uśmiechem i otwartymi ramionami. Od razu poczułam się u niej jak w domu. Margarita jest mamą niemowlaka, w momencie, gdy ją odwiedzaliśmy jej synek miał 6 tygodni. Niesamowite, że pomimo to zgodziła się nas ugościć! Jej mąż, również Rosjanin pracuje jako inżynier w Iraku. Miesiąc jest w domu, miesiąc w pracy. Nie mieliśmy przyjemności go poznać, ponieważ podczas naszego pobytu był nieobecny. Margarita sprawiała wrażenie spragnionej towarzystwa, ucieszyła się z ugotowanego przez nas obiadu, chociaż jadła go właściwie "na zimno", tak się rozgadała przy posiłku. Opowiadała nam o różnych rodzajach herbat i o podróżach, ale przede wszystkim o swoim życiu. O tym jak poznała swojego przyszłego męża, o tym, jak jej mama nie akceptowała tego związku, o tym jak uciekła z domu jedynie z paszportem i wzięła ślub bez obecności nikogo z rodziny. Zdradziła nam także, że już po przyjeździe do USA, miesiąc przed porodem pokłóciła się ze swoim mężem i "tak jakby się rozstali". W zaawansowanej ciąży mieszkała u chłopaka poznanego na Couchsurfingu i opiekowała się dziećmi, aby zarobić na swoje utrzymanie. Gdy mąż zobaczył, że umie poradzić sobie sama wrócił do niej i wynajął dom, w którym teraz mieszkają. I być może historia Margarity wydaje Wam się smutna, ale ona opowiadała wszystko z uśmiechem, jak gdyby nic się nie stało, jakby nie było to nic wielkiego. Po prostu twarda słowiańska babka. Po wspólnym posiłku Margarita zaproponowała nam partię szachów. Najpierw grał z nią Pablo, potem ja. Cykaliśmy się trochę, bo po pierwsze już dawno nie graliśmy, a po drugie ze względu na sławę rosyjskich mistrzów szachowych. Koniec końców obydwojgu z nas udało się wygrać, ale być może byłą to tylko gościnność uroczej Margarity.

Rachel - New York - NY - USA

Zatrzymać się w Nowym Jorku u kelnerki o imieniu Rachel? Czyż to nie brzmi jak początek nowego odcinka "Przyjaciół"? Nasza gospodyni oprócz imienia i profesji nie ma jednak nic wspólnego ze swoją imienniczką z popularnego serialu. Mieszka na Brooklynie ze swoją współlokatorką i przyjaciółką Rene, jest fanką kolorowych, wzorzystych rajstop, kolekcjonuje znaki drogowe, a w wolnym czasie zakrada się do opuszczonych budynków. Rachel i Rene pokazały nam piękny cmentarz na Brooklynie, a także poleciły kilka fajnych knajpek z tanim jedzeniem. Bajgle kilka przecznic od ich mieszkania były pyszniutkie. Razem z nimi wybraliśmy się też do baru, w którym na żywo śpiewają aspirujący do występów na Brodway'u artyści. W drodze powrotnej opowiadały nam przezabawne historie, o tym w jaki sposób robią sobie różne małe złośliwości. Moja ulubiona - Rene kupiła sobie kilka nowych ciuchów, Rachel zapakowała je w siatkę, wlała do niej wodę i... zamroziła. Urocze dziewczyny, po wieczorze spędzonymi z nimi twarz bolała mnie od śmiechu. No i ten pokój Rachel, zobaczcie sami:


Myślę, że każde z miejsc, w którym byliśmy objawiło nam się w pewien specyficzny sposób, przez pryzmat naszych gospodarzy. Odkrywając te same miejsca z innymi ludźmi, doświadczylibyśmy zupełnie czego innego. Couchsurfing sprawił, że nasza podróż była niesamowita i niepowtarzalna. Przede wszystkim dzięki naszym gospodarzom.

Nie mogę się już doczekać następnej wyprawy:)

niedziela, 25 października 2015

U Obamy w ogrodzie


Biały Dom jest jednym z najbardziej znanych budynków nie tylko w Waszyngtonie, ale i na świecie. Na codzień cieżko jest zrobić sobie na jego tle dobre zdjęcie, bo okalający go ogród ogrodzony jest płotem. Fotki wychodzą mniej więcej tak:


Dwa razy do roku - raz jesienią i raz wiosną ogrody Białego Domu otwierają swoje podwoje dla zwiedzających. Edycja jesienna odbyła się w zeszły weekend. Wejście jest darmowe, ale najpierw trzeba stać w kolejce po darmowy bilet, a następnie w drugiej kolejce, aby wejść. Oczywiście wielu rzeczy nie można wnosić, przy bramie kontrola jak na lotnisku.



W ogrodzie możemy zobaczyć plac zabaw, na którym bawią się pierwsze córki.


A także warzywa i owoce uprawiane na potrzeby kuchni w Białym Domu.



Bezpieczeństwa oprócz ochrony pilnują kamery.


Ogólnie sam ogród nie robi wielkiego wrażenia, jest wiele piękniejszych i ciekawszych, ale możliwość zrobienia sobie zdjęcia na tle Białego Domu z bliska przyciąga tłumy.


Dla takich ujęć warto było przyjść.





Na wiosnę na pewno też się wybierzemy. Gdy wszystko zakwitnie na pewno ogród będzie wyglądał inaczej. 

Mamy już zdjęcia zza płotu, mamy w ogrodzie, następnym razem wejdziemy do środka :) Nie jest to łatwe, ale mamy jeszcze trochę czasu. Jeśli się uda, na pewno opiszę to dla Was na blogu.

piątek, 23 października 2015

Szukanie mieszkania w USA część 3

Jeśli uważnie czytanie bloga to wiecie już, że szukanie mieszkania w Stanach to nie bułka z masłem (więcej szczegółów tutaj). Gdy wprowadzaliśmy się na nasze przedmieście, nie byliśmy do końca zadowoleni. I ze względu na stan mieszkania i brak salonu. Nie podobało nam się również, że do metra i najbliższego supermarketu jest spory kawałek drogi, ok. 20 minut drogi na piechotę. Ustaliliśmy więc z właścicielami w Bethesdzie, że zostajemy na dwa miesiące i postanowiliśmy kontynuować poszukiwania już na spokojnie.


Przez pierwsze dwa tygodnie po przeprowadzce nie przeglądaliśmy ogłoszeń wcale. Byliśmy zmęczeni ciągłym szukaniem, pisaniem do firm i prywatnych właścicieli, czekaniem na odpowiedzi i dzwonieniem. Po chwili oddechu od tego szaleństwa, wróciliśmy do przeglądania ofert. Wybraliśmy dwie i umówiliśmy się na oglądanie mieszkań podczas weekendu. Jedno w sobotę, drugie w niedzielę. Obydwa apartamenty zarządzane i wynajmowane przez specjalistyczne firmy, obydwa w DC.

W sobotę dotarliśmy do biura wynajmu przed umówioną godziną, na szczęście było już otwarte. Agent przedstawił się, zaproponował nam wodę do picia i zaczął wypytywać o nasze preferencje. Okazało się, że najtańsze mieszkania typu sypialnia plus salon, które sobie upatrzyliśmy, znajdują się na poziomie piwnicy. Zdecydowaliśmy się więc zobaczyć te na wyższych piętrach, trochę droższe, ale wciąż mieszczące się w naszym przedziale cenowym.

Apartament dość przestronny, odnowiony i jasny. Niestety nieumeblowany, jak zdecydowana większość mieszkań na rynku. Okazało się, że wszystkie opłaty z wyjątkiem internetu są w cenie wynajmu. To już nas trochę zniechęciło, bo tutaj każda umowa, nawet taka z opłatami typu 20 dolarów miesięcznie, to sporo papierologii, czasu i energii, a także najprawdopodobniej credit check. Nie zdziwiłabym się, gdyby pobierali odciski palców ;)

Nie odrzucaliśmy jednak tej opcji. nie byliśmy, ani na tak, ani na nie. Przynajmniej do czasu, gdy otrzymaliśmy szczegółowe warunki umowy, którą mielibyśmy podpisać. Okazało się, że musielibyśmy sami ubezpieczyć mieszkanie (kolejna papierologia, a i koszt niemały), a także, że powinniśmy wykazać dochody co najmniej trzy razy wyższe niż miesięczny czynsz. Oczywiście dochodu takiego nie możemy wykazać, zabrakłoby nam kilkuset dolarów. Ale już sama konieczność ubezpieczenia mieszkania przez nas wystarczająco nas zniechęciła, sprawa dochodów wykluczyła tę opcję całkowicie. Jakoś nie było nam nawet przykro. To nie było nasze miejsce.

W niedzielę udaliśmy się obejrzeć drugie mieszkanie. Na początek standardowe pytania dotyczące tego, co nas interesuje - jaki metraż, jaki przedział cenowy. Już mieliśmy ruszać oglądać apartament, gdy okazało się, że potrzebne są nasze paszporty. Nie mam pojęcia w jakim celu, naszych europejskich dowodów nie chcieli przyjąć. Zdenerwowaliśmy się bardzo, bo umawialiśmy się na oglądanie ponad tydzień wcześniej, wymieniliśmy kilka maili z agencją mieszkaniową, by ustalić szczegóły i ani słowem nie wspomnieli, że powinniśmy zabrać ze sobą jakiekolwiek dokumenty. Ogólnie unikamy latania z paszportami po mieście, szczególnie, że mają wklejone amerykańskie wizy i nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdybyśmy je zgubili. W każdym bądź razie mieszkania nie zobaczyliśmy.

W drodze powrotnej stwierdziliśmy, że szukanie mieszkań wynajmowanych przez agencje to strata czasu. Nie mają mebli, mają za to nierealne obostrzenia finansowe. Po prostu szkoda czasu.

Zaczęliśmy więc uważniej monitorować oferty na craigslist.org, gdzie ogłaszają się prywatni właściciele. Tak właśnie trafiliśmy na mieszkanie znajdujące się w dzielnicy Capitol Hill. Napisaliśmy na podany adres mailowy i umówiliśmy się na oglądanie w sobotę.

Mieszkanie bardzo nam się spodobało. Mieliśmy dość poważny dylemat, czy się przeprowadzać, czy nie, bo w międzyczasie polubiliśmy to nasze przedmieście. Zmieniliśmy też parę rzeczy w wystroju sypialni i łazienki i naprawdę miło się mieszka.

Nasze mieszkanie znajduje się w bardzo spokojnej i zielonej okolicy, mamy blisko do parku. To drugie jest w centrum, jest głośniej, ale za to 5 minut do metra i do supermarketu. Nasze ma mały gabinecik do pracy, to drugie ma salon i przestronniejszą kuchnię. Nasze ma większy metraż, ale to drugie jest nieco tańsze.

Każde ma swoje plusy i minusy i ciężko było zdecydować. W podjęciu decyzji pomogła nam niechęć do ponownego pakowania się, a także fakt, iż dostałam pracę w Bethesdzie. Wszystko potoczyło się niezwykle szybko. Zupełnie niespodziewanie już po pięciu tygodniach od złożenia wniosku dostałam moją kartę "work premission". Tydzień później dostałam już pracę. Szczegóły następnym razem. Aby dokończyć jeszcze temat mieszkania - zostajemy w Bethesdzie na naszym,przedmieściu. Przynajmniej na rok.

P.S. Czyż nie pięknie wygląda nasza okolica jesienią?




środa, 21 października 2015

10 miejsc, które zamierzam odwiedzić w USA

Mieszkam w Stanach Zjednoczonych od ponad dwóch miesięcy. Myślę, że przez ten czas udało mi się całkiem sporo zobaczyć, ale USA to ogromy kraj i jeszcze tak wiele pozostało do odkrycia. Aby podczas dwóch lat tutaj nie przegapić niczego, na czym mi zależy, postanowiłam zrobić sobie listę miejsc, które chciałabym odwiedzić i podzielić się nią z Wami. Kolejność przypadkowa.

1. Wielki Kanion
Strasznie daleko od Waszyngtonu, ale po prostu muszę, muszę, muszę i już. Nie ma innej opcji. Będę ciężko pracować i oszczędzać, byle tylko mieć pieniążki, by zobaczyć ten cud natury. (odwiedzone!)

2. Wodospady Niagara
Na szczęście mamy trochę bliżej do Wodospadów Niagara niż do Wielkiego Kanionu. Najlepiej, gdyby udało się zobaczyć go zarówno z amerykańskiej jak i kanadyjskiej strony. (odwiedzone!)

3. Jesień, zima, wiosna i lato w NYC
Tak, wiem, byłam już w Nowym Jorku i wreszcie zrozumiałam skąd te wszystkie zachwyty nad tym miastem. Chciałabym wrócić, by zobaczyć jak ono się zmienia w zależności od pory roku. Plan minimum - pojechać jeszcze cztery razy, po jednej wizycie na każdą porę roku.

4. Chicago
Wietrzne Miasto widziałam już zza okna samolotu, następnym razem mam zamiar podziwiać je z nieco innej perspektywy. (odwiedzone!)

5. Małe miasteczko w Teksasie
Nic turystycznego. Chcę po prostu pojechać w miejsce, gdzie można spotkać prawdziwego kowboja. A potem, może, tak przy okazji, wyskoczyć na chwilę do "Houston, mamy problem".

6. Nowy Meksyk
Pokręcić się po miejscach znanych z serialu Breaking Bad. I wybrać się na pustynię, chociaż tak na chwilkę. (odwiedzone!)

7. Plaża na Florydzie (odwiedzone!)
Polecieć na Florydę, wygrzewać się na słońcu popijając sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy. Czyż nie brzmi cudownie? A jak się znudzi plażowanie to odwiedzić jeden z trzech Parków Narodowych znajdujących się w tym stanie. (odwiedzone)

8. Yellowstone
To chyba jasne - muszę odnaleźć Misia Yogi.

9. Kasyno w Las Vegas (odwiedzone!)
Nie jestem fanką hazardu. Z opowieści wiem innych wiem, że w rzeczywistości miasto jest zupełnie inne niż przedstawia się to w filmach i serialach. Nie powstrzymuje mnie to jednak przed chęcią przepuszczenia 10 dolarów w kasynie, zrobienia sobie zdjęcia przy słynnym znaku "Welcome to Fabulous Las Vegas" i zaśpiewania "Viva Las Vegas".

10. Hawaje
To na pewno będzie srogo kosztować, ale pomarzyć można, a co! (odwiedzone!)

A co Wy byście odwiedzili?

niedziela, 4 października 2015

Z pamiętnika podróżnika (8) - W Nowym Jorku wszystko musi być naj!

Wszystko w Nowym Jorku musi być naj. Najwyższe, najlepsze, największe, najwspanialsze. Nam miasto postanowiło objawić się jako najbardziej deszczowe. Szalejący na Atlantyku huragan Joaquin z dnia na dzień zmienił pogodę na całym Wschodnim Wybrzeżu.

Już czwartek był pochmurny i deszczowy, ale piątek... W piątek lało i wiało non-stop, na każdym niemal kroku można było zobaczyć porzucone parasolki, powyginane przez wiatr. Pewnie w wielu miastach w taki dzień ulice świeciłyby pustkami. Nie w Nowym Jorku.

My też nie zrezygnowaliśmy ze zwiedzania, chcąc jak najlepiej wykorzystać drugi i ostatni dzień w mieście, które nigdy nie śpi. Rano udaliśmy się na stację Grand Central, której zabytkowy budynek i wnętrza fotografowane są przez turystów z całego świata.




Następnie skierowaliśmy nasze kroki do Biblioteki Publicznej, której budynek utrzymany jest w podobnym stylu, co dworzec. Obydwa miejsca mają swój specyficzny czar, jak z filmów o Nowym Jorku sprzed kilkudziesięciu lat. Ach, co to musiało być za miasto wtedy.



Kolejnym "klimatycznym" budynkiem, który odwiedziliśmy był Flatiron. Znajduje się on tuż przy Madison Square Park, ma kształt trójkąta i przypomina żelazko. Jeśli spojrzy się na niego z odpowiedniej perspektywy wygląda, jakby był tak cieniutki, że od okna z jednej strony ulicy i okna po drugiej stronie dzielą tylko dwa kroki.


Przejechaliśmy kilka stacji metrem i wysiedliśmy w Chinatown. Przeliśmy się kawałek, zajrzeliśmy do Little Italy, ale pogoda zdecydowanie nie sprzyjała włóczeniu się po uliczkach tych dwóch uroczych dzielnic. Deszcz wzmagał się, wiatr stawał się coraz silniejszy. Kurtki zaczęły przemakać, skarpetki już od jakiegoś czasu były mokre. Na szybkiego zobaczyliśmy memoriał 9/11, One World Trade Center oraz Wall Street i postanowiliśmy zakończyć na tym przygodę z Nowym Jorkiem. Przynajmniej na razie, bo na pewno tu wrócimy.