środa, 30 września 2015

Z pamiętnika podróżnika (5) - Boston

Dzisiejsza pobudka nie należała do najmilszych. Nie ma chyba nikogo na świecie, kto lubiłby dźwięk budzika, ale wyrwanie ze snu przez odgłosy dochodzące z pobliskiej budowy jest chyba jeszcze gorsze. Szczególnie przed siódmą rano. Zwiedzanie Bostonu zaczęliśmy więc od poszukiwania dobrej kawy. 



Pobudzeni kofeiną udaliśmy się do Bostońskiego Ogrodu Publicznego, gdzie rozpoczynał się Free Walking Tour. Trafił nam się przewodnik zdecydowanie oryginalny, który zachowywał się jakby był już po co najmniej pięciu kawach. Czasem przypominał bardziej stand-up'era lub aktora. Opowiadał wszystko z tak wielkim zaangażowaniem, że z łatwością można było zobaczyć przeszywającą powietrze ślinę. Część z tego, co mówił ciężko było zrozumieć i ze względu na akcent i na szybkość, ale to co udało mi się wychwycić zapadało w pamięć. 


Trasa wycieczki prowadziła przez Boston Freedom Trail. Jest to miejski szlak łączący szesnaście najważniejszych historycznie budynków w Bostonie. Wśród nich między innymi siedziba władz stanowych czy stary ratusz. Dla ułatwienia poszczególne punkty połączone są ceglaną linią wbudowaną w chodnik. Wystarczy więc za nią podążać, by upewnić się, że odwiedziło się najważniejsze zabytki. Bardzo mi się podoba ten pomysł, nie trzeba wciąż patrzeć na mapę, można skupić się na podziwianiu architektury. 



Po zakończeniu wycieczki każdy płacił "co łaska", niektórzy dawali nawet po 40 dolców. Później udaliśmy się do portu i na obiad. A na deser drzemka w parku, po której, jak to określił Pablo czuliśmy się tak dobrze, jak kobiety w reklamach podpasek. 


Wieczorem mieliśmy okazję posłuchać trochę niezłej muzyki na żywo, a teraz czas już spać. Zbieramy siły na zwiedzanie Harvardu i MIT.

wtorek, 29 września 2015

Z pamiętnika podróżnika (4) - Park Narodowy Mont-Tremblant

Po zwiedzaniu Montrealu przyszedł czas na spędzenie trochę czasu na łonie natury. Wstaliśmy z samego rana, zapakowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Po zapłaceniu za wjazd do parku, zaparkowaliśmy samochód i wybraliśmy trasę wędrówki. Zdecydowaliśmy się na drogę o długości 10 kilometrów, która prowadziła na szczyt wzgórza. 



Jeszcze przed dotarciem na górę czekały na nas piękne widoki. Morze drzew liściastych, które zaczęły zmieniać już kolory na żółty i czerwony, przeplatane wysokimi iglakami. Cudowne jesienne panoramy uatrakcyjniały rzeki i liczne jeziorka. Na szlaku spotkaliśmy trochę zwierzaków, przede wszystkim całe mnóstwo wiewiórek i ptaków, ale też dwa jelonki i nawet węża. Nie był duży, ale i tak największy jakiego miałam okazję oglądać na wolności. 



Po około trzech godzinach wędrówki wróciliśmy pod samochód, wzięliśmy prowiant i przeszliśmy się nad wodospad, gdzie spałaszowaliśmy nasze kanapki. 



Po jedzonku obejrzeliśmy jeszcze jeden wodospad, a na deser zostawiliśmy sobie kąpiel w zimnym kanadyjskim jeziorze. Brr. 



Po wysuszeniu się wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy w drogę. Na trasie złapał nas porządny deszcz. Już wcześniej w parku trochę pokropywało momentami, ale było też sporo przebłysków słońca. W drodze do USA jednak rozpadało się na dobre. Granicę przekroczyliśmy bez problemów, paszporty, kilka pytań i możemy wjeżdżać. Następnie kilkaset kilometrów autostradą na południe i jesteśmy w Bostonie. Jutro ruszamy na miasto.

poniedziałek, 28 września 2015

Z pamiętnika podróżnika (3) - Montreal

Zwiedzanie Montrealu rozpoczęliśmy od wspinaczki na Mont-Royal, skąd rozpościera się wspaniały widok na całe miasto. 



Ponieważ zmęczeni wczorajszą podróżą pospaliśmy dziś trochę dłużej, to zaraz po zejściu ze wzgórza zaczęliśmy rozglądać się za obiadem. Wybór padł na montrealski smakołyk - wędzone mięso. Być może nie wyglądało zbyt apetycznie, szczególnie wciśnięte pomiędzy kawałki chleba, ale musicie mi wierzyć na słowo, że smakowało znakomicie. 





Pokrzepieni posiłkiem udaliśmy się do starej części Montrealu i do portu. Znajduje się tam między innymi katedra Notre-Dame, ale do paryskiej się nie umywa, zresztą cała okolica nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Być może Kanadyjczycy czy Amerykanie zachwycają się tą dzielnicą, bo w ich krajach nie ma zbyt wielu zabytków i każdy budynek mający kilkaset lat robi na nich wrażenie. Dla Europejczyka jednak nie jest to nic nadzwyczajnego. 



Po wizycie na "starym" mieście udaliśmy się na wyspę, na której znajduje się ogromna rzeźba w kształcie kuli. Bardzo ciekawe miejsce do cykania fotek. Na tym zakończyło się nasze zwiedzanie miasta. 



Na koniec jeszcze taka jedna luźna historyjka. Pewnie część z Was grało albo być może wciąż gra w planszówkę Ryzyko. Ja grę tą pamiętam przede wszystkim z wakacji w Chorwacji, gdzie z kuzynami i innymi dzieciakami spędzaliśmy grając w nią długie nocne godziny. To właśnie wtedy po raz pierwszy obiły mi się o uszy nazwy kanadyjskich prowincji takich jak np. Ontario czy Quebec. Nigdy jednak nie myślałam, że będę miała okazję odwiedzić te miejsca osobiście. Magia :)

Jutro wyprawa do kanadyjskiego parku narodowego Mont-Tremblant i trochę czasu na łonie natury przed następnym miastem.

niedziela, 27 września 2015

Z pamiętnika podróżnika (2) - Pierwszy raz w Kanadzie

Pablo odebrał mnie z lotniska w Detroit i ruszyliśmy w drogę do Montrealu. Po niecałej godzinie dotarliśmy do granicy kanadyjskiej. Celniczka wzięła nasze paszporty, spytała skąd jesteśmy, gdzie obecnie mieszkamy, po co jedziemy do Kanady i ile czasu zamierzamy zostać. Pieczątki żadnej nie wbiła do paszportów, mam nadzieję, że nie będziemy mieli problemów przy powrocie do USA. 


No i witamy w Kanadzie. A potem już tylko autostrada, autostrada i jeszcze raz autostrada. Nie ma za bardzo co opisywać. Chociaż... Czy potraficie wyobrazić sobie ośmiopasmową autostradę? Tak, osiem pasów w jedną stronę, osiem w drugą. I jak? Wyobraziliście sobie? Chyba nie było trudno. No to teraz wyobraźcie sobie korek na takiej ośmiopasmówce. To właśnie widziałam w Kanadzie w okolicach Toronto. Wydaje się prawie niemożliwe. A jednak. Cztery wypadki na drodze i nawet osiem pasów nie dało rady. 

Na szczęście po minięciu Toronto poszło już gładko. Autopilot bardzo się przydał, bo były i odcinki po 400 km prosto tą samą autostradą. I tak dotarliśmy do Montrealu. Więcej już niebawem:)

sobota, 26 września 2015

Z pamiętnika podróżnika (1) - W drodze do Detroit czyli nie ufaj taksówkarzom

Aby dotrzeć na lotnisko i zdążyć na lot do Detroit musiałam zerwać się z łóżka skoro świt. Wszystko było już przygotowane, musiałam więc tylko wziąć szybki prysznic i zjeść śniadanie. Po małym posiłku szybkim krokiem udałam się na najbliższą stację metra. Czerwona linia, niebieska linia i po 40 minutach jestem na stacji Rosslyn, z której odchodzą autobusy na Dulles International Airport. Wszystko idzie zgodnie z planem, za kilka minut powinna pojawić się moja podwózka. Ale na przystanku czeka mnie niespodzianka - bieg masowy i zablokowane ulice. Prognozowane opóźnienie autobusu ok. 40 minut. 

Nie mogę sobie niestety pozwolić na luksus czekania. Biegam jak oszalała pytając o taksówki, ale nikt nic nie wie. Wreszcie zauważam dwa stojące na światłach samochody z napisem taxi. Macham i czerwone auto zatrzymuje się. Wsiadam i pytam taksówkarza ile zapłacę za transport na lotnisko. Kierowca proponuje mi super ofertę - jedyne 65 dolarów gotówką i nie włącza taksometru. Nie zgadzam się. Próbuję wziąć go na litość, ale nie daję rady skruszyć tego kamiennego serca. 

Ruszamy, taksometr nalicza kolejne dolary. Kierowca pyta, o której mam lot i informuje mnie, że droga na lotnisko zajmie nam około godziny. Coś mi się nie zgadza, więc włączam gps. Okazuje się, że można pojechać trasą o połowę krótszą. Mówię kierowcy, by jechał inną drogą. Próbuje wcisnąć mi kit, że przejazd tamtędy jest niemożliwy, ale upieram się, by jechał wybraną przeze mnie trasą. 

Po półgodzinie dojeżdżamy na lotnisko. Licznik wskazuje 65 dolarów. Cóż... Chcę zapłacić kartą, taksiarz pyta czy nie chciałabym może zapłacić gotówką. Mówię, że nie, bo trzymam kasę na podróż. Wtedy Kamienne Serce proponuje zniżkę, całe trzy dolary, mówię, że zapłacę 60. Chwilę się waha, ale w końcu się zgadza. Trzaskam drzwiami i lecę na odprawę. Na lotnisku wszystko sprawnie, lot bez zakłóceń. Lądujemy przed czasem. Czekam na Pabla i za chwilę ruszamy do Kanady. Kolejna relacja już wkrótce. Pozdrowionka!

Detroit - Montreal - Boston - Nowy Jork

Jeśli znacie mnie chociaż trochę, to wiecie, że nie lubię siedzieć w miejscu. Minęło półtorej miesiąca odkąd przybyłam do Waszyngtonu i chociaż nie zobaczyłam tutaj jeszcze wszystkiego, to nabrałam ochoty by wypuścić się gdzieś dalej.


Okazją do wyjazdu jest konferencja naukowa w Argentynie, na którą wybiera się mój mąż. Niestety, niestety, ja ze względu na koszty do Ameryki Południowej polecieć nie mogę (Borja ma wszystko opłacone, szczęściarz), ale nie znaczy to, że nie zasługuję na "małą" wyprawę.

Pierwszym moim pomysłem była kilkudniowa wycieczka do Viginia Beach. Pomyślałam, że skoro tego lata kąpałam się już w Morzu Bałtyckim, Śródziemnym i Północnym, to może zanim nadejdą jesienne chłody warto uzupełnić tę listę o Ocean Atlantycki. Co prawda będąc w Portugalii parę lat temu zmoczyłam już tam swój zacny tyłek, ale teraz miałabym szansę uczynić to z zupełniej innej strony (oceanu, nie tyłka ;)).

Plan ten jednak nie dojdzie do skutku, przynajmniej na razie. Podczas rozmowy telefonicznej z Pablem, który także mieszka chwilowo w Stanach, od słowa do słowa zaczęliśmy planować wyprawę. Kupiłam bilet na lot do Detroit i stamtąd ruszamy do Kanady, do Montrealu. Później przyjdzie czas na Boston, a na deser - Nowy Jork.

Postaram się na bieżąco relacjonować Wam naszą podróż, więc bądźcie czujni, bo właśnie ruszamy!

czwartek, 24 września 2015

Fundacja Kościuszkowska

Jeśli uważnie czytacie bloga, to wiecie, że na razie niestety nie mogę pracować, bo wciąż czekam na moje Work Premission. Nie znaczy to jednak, że się nudzę. Gdy tylko wprowadziliśmy się do Bethesdy, zabrałam się za wyszukiwanie interesujących niepłatnych zajęć. Tak właśnie trafiłam na stronę internetową Fundacji Kościuszkowskiej, gdzie znalazłam ogłoszenie o możliwości odbycia stażu.


Fundacja Kościuszkowska jest najstarszą organizacją polonijną w Stanach Zjednoczonych. Zajmuje się promowaniem polskiej kultury i nauki oraz udziela stypendiów młodzieży i naukowcom z Polski i USA. Napisałam na adres e-mail podany w ogłoszeniu, aby dopytać się o szczegóły. Okazało się, że oddział w Waszyngtonie co roku organizuje uroczystą galę, na której zbierane są fundusze na działalność fundacji i właśnie pomoc w organizacji tego wydarzenia będzie głównym zadaniem stażysty.

Nie zastanawiałam się długo, bo chociaż staż nie ma zbyt wiele wspólnego z moim zawodem, to pomyślałam, że jest to moja szansa by otrzeć się o wielki świat, a także poznać żyjących w Stanach Polaków oraz Amerykanów polskiego pochodzenia.

Gala odbędzie się w sobotę 14 listopada w głównej sali balowej Mayflower Hotel, który jest jednym z najstarszych i najznakomitszych waszyngtońskich hoteli. W programie jest uroczysta kolacja, występy artystyczne, możliwość wzięcia udziału w loterii oraz aukcji. Głównym punktem wieczoru będzie jednak przyznanie nagrody Pioneer Award za zasługi dla promocji Polski i jej kultury na świecie. W tym roku uhonorowana zostanie wybitna polska reżyserka - Agnieszka Holland. Oprócz niej na gali pojawią się znane osobistości z kręgów politycznych, akademickich i filmowych. Zapowiada się zatem bardzo ciekawie.


Z szefową oddziału waszyngtońskiego Basią, Polką, która w Stanach mieszka już ponad dwadzieścia lat ustaliłyśmy, że będę przychodziła do Fundacji dwa razy w tygodniu na kilka godzin. Jestem odpowiedzialna za przygotowanie pokazu zdjęć z historii polskiego kina po 1945 roku, który będzie wyświetlany na samym początku uroczystości. Nie lada wyzwanie zwłaszcza, że będą oglądać to znakomici filmowcy, w tym Agnieszka Holland. Są też pomniejsze zadania jak np. projektowanie ulotek (o gali, o lekcjach polskiego) czy redagowanie tekstów.


Jestem bardzo zadowolona, że zgłosiłam się na ten staż, chodzę tam naprawdę z wielką przyjemnością. Zresztą już sama siedziba fundacji, to miejsce, które warto zobaczyć, ale o tym już innym razem.

wtorek, 22 września 2015

Cmentarz Arlington

Na cmentarzu na pewno byliście wiele razy - odwiedzając groby bliskich, oglądając miejsce pochówku zasłużonych czy spacerując po lesie i przypadkowo trafiając na zabytkowe tablice. Wszystkie są w jakiś sposób do siebie podobne, kto poznał jeden, zna wszystkie. Istnieją sobie obok nas, wpisują się w topografię miast i miasteczek i wydają nam się czymś tak zwyczajnym, że poza szczególnymi okazjami nie wywołują już w nas większych emocji.



Są jednak momenty, gdy cmentarz przestaje być miejscem zwyczajnym. Widok cmentarza może zapierać dech w piersiach, gdy wieczorem pierwszego listopada zamienia się w morze świec. Widok cmentarza może też wywołać dreszcz strachu, gdy w upalny dzień w Barcelonie pomiędzy blokami skremowanych ciał o wysokości kilku pięter hula wiatr i nie ma żywej duszy. 

Cmentarz Narodowy Arlington na pewno nie jest miejscem zwyczajnym. Bo nie jest zwyczajnym cmentarzem.

Cmentarz Narodowy znajduje się w miasteczku Arlington w stanie Wiginia. Chociaż leży poza granicami Dystryktu Kolumbii to z Mauzoleum Abrahama Lincolna można tam spokojnie dojść na piechotę. Ot, magia Waszyngtonu, zrobisz parę kroków i już jesteś w innym stanie. 

Na terenie nekropolii pochowani są zasłużenie żołnierze polegli w we wszystkich wojnach, w których uczestniczyły Stany Zjednoczone. W Arlington spoczywają także cywile, którzy w jakiś sposób związani byli z armią lub polegli w czasie pełnienia obowiązków. Wśród nich między innymi prezydent J.F. Kennedy oraz jego małżonka.



Na zwiedzanie cmentarza wybraliśmy się w pewną upalną niedzielę. Pierwsze kroki skierowaliśmy właśnie na grób 35. prezydenta USA i jego rodziny. Dwie zamocowane w ziemi tablice otoczone łańcuchem, obok nich znicz. I cisza. Miejsce pochówku Kennedy'go odwiedzało tego dnia wiele osób. Na schodach prowadzących do grobu wszyscy milkli. Nawet dzieci.



Następnie skierowaliśmy nasze kroki na wzgórze cmentarne skąd rozpościera się wspaniały widok na Waszyngton. Z jednej strony widać National Mall z Mauzoleum Lincolna, Kongresem i pomnikiem Waszyngtona. Z innej natomiast można wypatrzyć charakterystyczny kształt Pentagonu - siedziby Departamentu Obrony Narodowej.




Po zejściu ze wzgórza udaliśmy się w stronę amfiteatru i Grobu Nieznanych Żołnierzy, aby zobaczyć zmianę warty, która odbywa się co pół godziny. 




Jednak największe wrażenie wywarł na mnie widok grobów żołnierzy. Nie panorama Waszyngtonu, nie amfiteatr czy miejsce pochówku prezydenta. Ale właśnie te groby, jednakowe, stojące w równych szeregach, jakby spoczywający tam wojskowi wciąż jeszcze byli na służbie. Ciągnące się w nieskończoność rzędy białych tablic, których nie można ogarnąć wzrokiem. I nagle zdajesz sobie sprawę jak wielu ludzi było tu, na Ziemi przed tobą.




poniedziałek, 14 września 2015

Pozwolenie na pracę w USA z wizą J-2

Niestety życie to nie serial, a brutalna rzeczywistość czasem daje o sobie znać. Od dawna wiedziałam, że aby pracować w USA z moją wizą (J-2), będę potrzebowała pozwolenia na pracę. Jego uzyskanie wyobrażałam sobie mniej więcej tak, że pójdę do urzędu, zarejestruję się, poczekam jakiś tydzień czy dwa i już. Och, jak bardzo się mysliłam...

Teraz będzie trochę papierologicznych szczegółów, ale może komuś się przyda kiedyś, a jak dobrniecie do końca to czeka na Was anegdota o panu Chucku z Fedex'u.


Pierwszym krokiem jest zebranie wszystkich dokumentów:

- kopia imiennej strony paszportu
- kopia wizy oraz stempla, który otrzymuje się przy przekraczaniu granicy USA
- kopia DS 2019, dokumentu, który otrzymuje się aplikując o wizę
- kopia formularza I-94 (kiedyś otrzymywało się go na granicy, obecnie można uzyskać go elektronicznie na tej stronie https://i94.cbp.dhs.gov/I94/#/recent-search)

Oczywiście wszystko to podwójnie, bo potrzebują dokumenty zarówno posiadacza wizy J-2, jak i J-1, czyli w moim przypadku moje i Borjy.


Oprócz tego potrzebne są jeszcze:

- 2 zdjęcia amerykańskie paszportowe (inne niż do polskiego paszportu, ale takie same jak do amerykańskiej wizy)
- wypełniony formularz I-765 (można pobrać tutaj http://www.uscis.gov/i-765)
- kopię aktu ślubu, oczywiście wraz z przysięgłym tłumaczeniem na angielski
- dowód opłaty w wysokości 380 dolarów na rzecz U.S. Department of Homeland Security (niestety nie można wysłać przelewem, tylko czek lub money order, ja skorzystałam z drugiej opcji, można zrobić przekaz pieniężny w niektórych supermarketach np. Safeway, za usługę zapłaciłam 99 centów)
- list, w którym oświadczasz, że pieniądze, które będziesz zarabiać nie są konieczne do utrzymania posiadacza wizy J-1, a jedynie na Twoje potrzeby, podróże itp. (wzór listu można pobrać tutaj - https://isso.ucsf.edu/sites/isso.ucsf.edu/files/migrate/EAD_letter.doc)
- aby otrzymywać powiadomienia mailowe lub sms-owe o postępach sprawy można dołączyć także formularz G-1145 (do pobrania tutaj - http://www.uscis.gov/files/form/g-1145.pdf)

Wszystkie te dokumenty należy wysłać pod wskazany adres, który różni się w zależności od stanu, w którym mieszkasz (tabelę z adresami można znaleźć tutaj - http://www.uscis.gov/i-765-addresses).


Potem należy czekać, aż zaproszą na spotkanie. Ja na razie czekam, chociaż z tego co czytałam polega ono przede wszystkim na tym, że pobierają twoje odciski palców. Jeśli tak, to będzie już trzeci raz, bo odciski pobierają przy aplikowaniu o wizę, a także na lotnisku, gdy przylatujesz do USA.



Jeśli dotrwaliście do tego momentu to jesteście dzielni i czeka na Was nagroda. Otóż, gdy zebrałam już wszystkie potrzebne dokumenty wybrałam się do siedziby firmy Fedex, aby wszystko wysłać do Teksasu. Obsługiwał mnie bardzo miły pan lat około 30-35 o imieniu Chuck. Niestety nie był to Chuck Norris i wiem to na pewno, bo miał zupełnie inny kolor skóry. Był bardzo cierpliwy i bez znużenia przeprowadzał mnie przez wszystkie procedury. Gdy przyszło do płacenia, okazało się, że nie mam wystarczającej ilości gotówki. Chciałam zatem zapłacić kartą, ale okazało się, że nie działa. Już, już myślałam, że czeka mnie 40-minutowy spacer do domu i z powrotem do Fedex'u, ale wtedy Chuck postanowił zostać moim osobistym bohaterem. Pogrzebał chwilę w komputerze, popatrzył na mnie, na kopertę, znowu na mnie i... zaniżył wagę mojej przesyłki. I tak oto czary-mary, do zapłacenia miałam o 10 dolarów mniej. Gotówki wystarczyło, dokumenty wysłane, więc Kasia zadowolona. Pan Chuck natomiast poczuł się na tyle pewnie, że zaczął tytułować mnie "my dear", a nawet "my love". Pozostaje mieć nadzieję, że osoby rozpatrujące podania są równie miłe jak on.

środa, 9 września 2015

Życie jak z serialu

Magia wielu miejsc w Stanach Zjednoczonych polega nie tylko na tym, że są piękne czy ważne, ale również, a może przede wszystkim na tym, że znamy je z wiadomości, filmów, seriali czy książek. Wystarczy rozejrzeć się nieco wokół, by odnaleźć tropy chociażby z ulubionego sitcomu.

Pierwszy z brzegu przykład? Bethesda, miejsce, w którym aktualnie mieszkam to rodzinna miejscowość bohaterek bardzo lubianej przeze mnie serii książek "Stowarzyszenie Wędrujących Dżinsów". Przy okazji wielkie dzięki dla Oli, która poleciła mi tę lekturę.

Okolica, w której mieszkamy to typowe amerykańskie przedmieście i tak właśnie wygląda. Rzędy domów z ogródkami przypominają mi nieco scenerię Desparate Housewives.




Wystarczy przejść się kawałek w stronę metra i BUM! Kolejna miejscówka - Boomingdale's, centrum handlowe, w którym pracowała Rachel Green, jedna z bohaterek "Przyjaciół".



Kilka kroków dalej następny punkt, tym razem jest to sieciowa restauracja Cheesecake Factory doskonale znana z serialu Big Bang Theory. To w niej przez wiele lat Penny pracowała jako kelnerka, a Leonard i spółka spotykali się by coś zjeść.


Oprócz miejsc są różne inne małe detale codziennie przypominające mi "hello, jesteś w Ameryce". Charakterystyczne skrzynki pocztowe, płyty chodnikowe jak w Simsach, czy dolary w portfelu, które sprawiają, że czuję się jakbym wciąż grała w Monopoly.



Gdy już więc zrobię zakupy u Rachel (albo i nie, niestety w Boomingdale's jest strasznie drogo, cena jednego ręcznika po obniżce 40% - 60 dolców), zjem sernik z Sheldonem i wrócę do mojego domu na przedmieściu to być może poczuję się trochę jak zdesperowana kura domowa albo jeszcze lepiej - gotowa na wszystko.

sobota, 5 września 2015

Enjoy your eggs, czyli wyprawa na farmers' market

Wspominałam Wam już, że zakup świeżych warzyw i owoców stanowi tu nie lada wyzwanie. Być może na Florydzie czy w Kalifornii gdzie klimat jest bardziej sprzyjający łatwiej zaopatrzyć się w świeże produkty, ale tutaj w okolicach DC nie jest to takie proste. Warzywniaków tutaj po prostu nie ma, a w supermarketach różnie to wygląda jeśli chodzi o jakość owoców i warzyw. Dowiedzieliśmy się jednak, że co jakiś czas, zazwyczaj raz w tygodniu w określonych miejscach organizowane są ryneczki, na które przyjeżdżają lokalni rolnicy. W zeszły weekend postanowiliśmy zobaczyć co oferują i wybraliśmy się po raz pierwszy na farmers' market.


Pożyczyliśmy rowery od naszych sąsiadów i ruszyliśmy w drogę. Stoisk było sporo, ale zdecydowanie mniej niż na rynku na Przymorzu czy we Wrzeszczu. Najwięcej osób sprzedawało owoce i warzywa, ale można było zakupić również jaja, mięso, sery, a także domowe sosy, musztardy czy dżemy. Było też kilka stoisk z gotowym jedzeniem np. naleśnikarnia.


Okazało się, że przyjechaliśmy dość późno (ok. 11) i część produktów była już niedostępna. Chleba nie udało nam się kupić, jeżyn też niestety nie, a maliny były bardzo przebrane i te które zostały raczej nie wyglądały kusząco. Jednak wybór innych owoców był całkiem spory. Wielu rolników oferowało możliwość spróbowania swoich produktów przed zakupem. Tak właśnie trafiliśmy na pyszne nektarynki, chyba najlepsze jakie jadłam w swoim życiu. Zaopatrzyliśmy się również w ogórki, miks sałat, małe bakłażany i zielone papryczki. Skusiliśmy się nawet na musztardę i majonez czosnkowy.


Co ciekawe na każdym ze stoisk można było płacić kartą. Wszyscy farmerzy, nawet Ci, którzy mieli do sprzedania tylko kilka rzeczy, zaopatrzeniu byli w terminale płatnicze. A skoro już jesteśmy przy temacie płacenia, to muszę wspomnieć, że zdrowe odżywianie ma tutaj dość wysoką cenę. Np. za jednego większego ogórka trzeba było zapłacić półtorej dolara, za pół kilograma śliwek - pięć, a za dżem - osiem. Lepiej nie przeliczać na złotówki.



Na koniec udaliśmy się odebrać zamówione wcześniej jajka. Pani zapakowała je starannie, podała mojemu mężowi i powiedziała: "Enjoy your eggs!" O mało co nie wybuchnęłam śmiechem przy niej. Odeszłam szybko na bok, by nie widziała jak się chichram. Och tak, wiem, że w angielskim nie ma zwyczaju nazywania męskich klejnotów jajkami (w przeciwieństwie do polskiego czy hiszpańskiego), ale nie mogłam sobie nie wyobrazić jakby to było, gdyby polscy sprzedawcy żegnali swoich klientów życząc im "cieszenia się ze swoich jajek".

wtorek, 1 września 2015

Back to school

Dokładnie rok temu minus sześć godzin (ach ta różnica czasu) stałam z moimi pierwszakami na stołówce celebrując rozpoczęcie roku szkolnego. Dzisiaj mnie z nimi nie ma i smutno mi jakoś, że nie zobaczę jak wyrośli, jak zmienili się przez wakacje, że nie usiądę z nimi na dywanie, by razem poczytać, że nie przeprowadzimy już wspólnie żadnego eksperymentu.



Kiedy zaczynałam pracę w SP27 oczywiście nie byłam pewna czy to będzie moje miejsce, czy się sprawdzę i czy zostanę tam na dłużej. Plan był taki, by popracować trzy lata i zobaczyć, co będzie dalej. Życie jednak lubi być przewrotne i tak oto zamiast rozpoczynać drugą klasę z moimi dzieciakami, jestem hen daleko za oceanem.

Gdy pomyślę, że ktoś inny będzie sprawował pieczę nad moimi uczniami, czuję lekkie uczucie w sercu. Ale czuję też wdzięczność, że mogłam przeżyć z nimi tak piękny rok, którego nigdy nie zapomnę.

Chciałabym życzyć wszystkim koleżankom i kolegom nauczycielom, a także uczniom z SP27 wspaniałego, nowego roku szkolnego. Niech to będzie radosny czas wypełniony poznawaniem świata i poznawaniem siebie nawzajem.

P.S. Może jakaś wycieczka do Waszyngtonu? Chętnie oprowadzę :)