wtorek, 11 lipca 2017

Moje pierwsze rodeo

Kowboje i Dziki Zachód to chyba jedne z pierwszych rzeczy, które kojarzą nam się z Ameryką. Zaraz obok hamburgerów i grubasów. Od czasu przeprowadzki do Stanów miałam chrapkę by poznać nieco bliżej ten znany z westernów świat. Okazja pojawiła się podczas naszego ostatniego road tripa (wybaczcie używanie angielskiej nazwy, ale nie znalazłam żadnego tłumaczenia, które w pełni by mnie satysfakcjonowało; jeśli macie jakieś pomysły, to dawajcie znać) i z radością postanowiłam z niej skorzystać.



Do małego miasteczka w stanie Idaho, o wdzięcznej nazwie Mountain Home przybyliśmy późnym popołudniem. Zameldowaliśmy się w motelu, zaopatrzyliśmy w prowiant i ruszyliśmy na rodeo. Ekscytacja narastała wraz ze zbliżaniem się do stadionu. Wielkie pick-upy, faceci w kapeluszach, panie w kowbojskich butach - nie ulegało wątpliwości, że jesteśmy na Dzikim Zachodzie. Po zakupie biletów weszliśmy na teren imprezy, gdzie rozstawiono stoiska z jedzeniem, piciem i pamiątkami. Z głośników leciała oczywiście muzyka country. Pokręciliśmy się trochę po straganach, obserwując ludzi, a gdy wybiła ósma wieczorem udaliśmy się w stronę metalowych trybun by zająć miejsca.



Rodeo rozpoczął oczywiście (a jakżeby inaczej!) hymn Stanów Zjednoczonych zaśpiewany przez lokalną artystkę. Po ukłonie w stronę patriotyzmu, był i ukłon w stronę komercji. Prowadzący przedstawił sponsorów wydarzenia, a jeźdźcy wjechali na arenę trzymając flagi z logo poszczególnych firm. Były wśród nich lokalne firmy zajmujące się handlem nieruchomościami, ale także np. znana wszystkim restauracja inna niż wszystkie.



Po prezentacji sponsorów rozpoczęła się pierwsza konkurencja, która polegała na ujeżdżaniu dzikiego konia baz siodła. Niektórzy utrzymywali się na ich grzbiecie naprawdę długo, ku uciesze publiczności, która reagowała bardzo żywiołowo. Po występie każdego zawodnika sędziowie przyznawali punkty za styl i czas.



Do drugiego zadania stanęli nieco starsi kowboje. Polegało ono na zeskoczeniu z konia w czasie jazdy i złapaniu cielaka, tak, by położyć go na boku. Następna konkurencja była dość podobna, tyle że cielaka trzeba było złapać na lasso, a następnie zejść z konia i zawiązać zwierzęciu nogi. Niektórzy z zawodników wykonywali tę ostatnią czynność tak szybko, że przydałyby się ekrany z powtórkami.

W przerwach widzów zabawiały dialogi pomiędzy prowadzącym, a klaunem, który jest obowiązkowym elementem tradycji rodeo. Żarty nie były być może zbyt wysokich lotów, ale jak widać dowcipy o teściowej są popularne na całym świecie, na Dzikim Zachodzie też. Co jakiś czas pojawiały się też przerwy na reklamy, wspomniani wcześniej jeźdźcy z flagami zawierającymi logo firm wjeżdżali na arenę i okrążali ją przy okrzykach prowadzącego.

Po krótkim oddechu kowboje wrócili do rywalizacji. Na arenę ponownie wjechały dzikie konie, tym razem osiodłane, co pozwoliło zawodnikom na dłuższe utrzymanie się na ich grzbiecie. Potem przyszła kolej na konkurencję rozgrywaną w parach. Celem było złapanie cielaka na lasso podczas jazdy konnej. Pierwszy z kowbojów musiał zarzucić je na szyję, a drugi na nogę zwierzęcia. Okazało się to bardzo trudnym zadaniem, chyba tylko dwóm z sześciu czy siedmiu startujących par udało się dopiąć celu.



Jak być może zauważyliście do tej pory zawodnikami byli tylko mężczyźni. Po kilku męskich konkurencjach przyszedł czas na rywalizację pań. Na arenie rozstawiono trzy beczki, które układały się w kształt równoramiennego trójkąta. Zadaniem kowbojek było jak najszybsze pokonanie tej trasy na koniu. Trudność polegała na znalezieniu równowagi pomiędzy szybkością, a precyzją, bo dziewczyny, które za mocno rozpędzały swoje rumaki, miały potem problem, by odpowiednio wcześnie wyhamować, zawrócić i nie przewrócić beczki.

Na deser pozostała najsłynniejsza i chyba najbardziej widowiskowa konkurencja - ujeżdżanie byka. O ile dzikie konie wierzgały się po całej arenie i mocno podskakiwały, to byki przede wszystkim kręciły się wokół własnej osi. Chyba żaden z kowbojów nie utrzymał się na grzbiecie dłużej niż kilka sekund. Gdy już z niego spadał, uciekał szybko za płot, a do akcji przystępował specjalnie wytrenowany pies. Co zabawne, jego rozmiary mocno kontrastowały z gabarytami byków, które jednak grzecznie udawały się z powrotem do zagrody.

Po zakończeniu zawodów na wszystkich kowbojów i kowbojki, a także widzów czekał koncert muzyki country z tańcami pod chmurką.

PS. Zdjęcia nie do końca oddają klimat rodeo, dlatego przygotowałam dla Was krótki filmik :)