sobota, 30 kwietnia 2016

Kwiecień w obrazkach

Moi drodzy!

Jak już Wam pisałam często mam zdjęcia, wspomnienia, przemyślenia, którymi chciałabym się z Wami podzielić, ale nie są one na tyle obszerne, by rozpisywać się na cały post. Miesiąc temu postanowiłam wystartować z cyklem "miesiąc w obrazkach" i dziś zapraszam Was na kolejną odsłonę.

Początek kwietnia zastał mnie w Las Vegas, dlatego na początek kilka ciekawostek z tego miejsca. Zastanawialiście się kiedyś co znajduje się po drugiej stronie znaku "Welcome to Fabulous Las Vegas"? Bo ja tak! I gdy kolejka ustawiała się po tej bardziej znanej stronie, ja postanowiłam cyknąć fotkę z innej perspektywy. I proszę bardzo, oto ona:


Nie może zabraknąć również zdjęcia z krainy błyskawicznych ślubów. I chociaż pewnie wielu z Was z dystansem podchodzi do pomysłu zawierania związku małżeńskiego w taki sposób, to któż z nas nie marzył w wirze weselnych przygotowań, by wszystko było tak proste i szybkie jak właśnie w Las Vegas.


Pewnie nie wszyscy wiedzą, ale Las Vegas to jedna z głównych baz wypadowych na wycieczki do Wielkiego Kanionu. Spacerując pomiędzy hotelami na każdym kroku możemy spotkać agencje turystyczne reklamujące jednodniowe wycieczki do tego Parku Narodowego, a także wyprawy helikopterem, by zobaczyć kanion z przestworzy. Nie skusiliśmy się, ale podczas lotu powrotnego do DC czekała na nas niespodzianka. Okazało się, że widok na Wielki Kanion wliczony jest w cenę biletu. 


Po powrocie do Waszyngtonu czekała na nas piękna wiosna, która w sumie przybyła do nas jeszcze w poprzednim miesiącu, ale była dość kapryśna. Po pierwszym tygodniu kwietnia pogoda się ustabilizowała i jest naprawdę pięknie.




Korzystając z pięknej aury staraliśmy się spędzać czas aktywnie i na świeżym powietrzu. Wybraliśmy się na rowerach do Parku Stanowego Great Falls, odwiedziliśmy wyspę Roosvelta na Potomaku, a także Zoo i Ogród Biskupa przy Katedrze Narodowej.

Odpoczynek po dotarciu do Great Falls
Motyle w Parku Stanowym
Wizyta na wyspie Roosvelta
Ogrody Biskupa
Dwonki przy Katedrze
Piękne flamingi drzemiące w zadziwiających pozycjach
Kazuar - ptak, który wygląda jakby miał irokeza z kawałka deski
Czas pomiędzy wypadami umilało nam oglądanie serialu House of Cards, do którego przymieraliśmy się już od dawna. Akcja dzieje się w Waszyngtonie, wiec czuliśmy się niejako w obowiązku by chociaż sprawdzić czy nam się spodoba. Nie mogliśmy również przegapić pierwszego odcinaka nowego sezonu Gry o tron. Jeśli macie dobry wzrok, to w jednej ze scen wypatrzycie kuzyna Borjy - Salvę, który załapał się na statystę.


Niemałą radość sprawiło mi także znalezienie w amerykańskim sklepie polskiej kiełbasy. Mniam!


Tak patrze i patrzę i nadziwić się nie mogę, że tyle zdjęć z tego miesiąca, szczególnie, że przez dwa tygodnie nie miałam telefonu, a więc i także aparatu. Moje przygody ze smartfonami w szczególny sposób przypominają mi o ludzkiej uczciwości i dobroci. W zeszłym roku w Polsce dwukrotnie zostawiłam telefon w miejscach publicznych i dwukrotnie do mnie wrócił. Już w Stanach zaraz po przyjeździe wkładając nową kartę sim uszkodziłam telefon do tego stopnia, że nie dało się go używać. Kilka dni później dostałam nowy w prezencie od mojego przyjaciela, który okazyjnie kupił kilka egzemplarzy w Chinach. I wreszcie dwa tygodnie temu upuściłam telefon ekranem do dołu. Poskarżyłam się mojemu nauczycielowi angielskiego, a on przy okazji następnej lekcji sprezentował mi nowego smartfona, którego odziedziczył po znajomej, która już go nie używa. Wzruszyłam się, nie powiem, bo zawsze mnie wzrusza jak ktoś okazuje mi bezinteresowne dobro.

I tym pozytywnym akcentem kończymy kwiecień. Teraz czas na maj! Najlepszy miesiąc pod słońcem :)

wtorek, 26 kwietnia 2016

Z pamiętnika podróżnika (15) - Las Vegas, miasto na niby

Las Vegas to dość specyficzne miasto. Z jednej strony królestwo kosumcjonalizmu, amerykańskie do szpiku kości, powstałe z niczego, na środku pustyni, a obecnie przyciągające miliony turystów wydających dolary w kasynach, hotelach i restauracjach. Z drugiej, wyraz północnoamerykańskiej tęsknoty i być może zazdrości o wielowiekowe kultury wyrażający się we wszechobecnych kopiach zabytków rodem z Włoch, Francji czy Egiptu. Ach, no i ta nazwa. Las Vegas. Trzeba mieć fantazję, by miasto na środku pustyni nazwać "łąki".


Zwiedzanie rozpoczeliśmy od słynnego znaku "Welcome to Las Vegas". Obawiałam się trochę czy z "zagłębia hotelowego" będzie tam można dojść pieszo. I nie chodzi tu wcale o odległości, martwiłam się raczej czy będzie w ogóle jakiś chodnik, czy będziemy musieli się przedzierać przez samochody, bo z tym różnie w Stanach bywa. Okazało się, że spokojnie i bezpiecznie można przejść całą trasę, bo chodnik o dziwo był. 



Kolejnym zaskoczeniem była kolejka do zrobienia sobie zdjęcia prz znaku. Cóż, chyba taki urok jeżdżenia do miejsc obleganych przez turystów. No, a poza tym Amerykanie, nie skażeni latami komunizmu, uwielbiają kolejki. Muszę Wam kiedyś opisać, jak wysiadają z samolotu, bo to normalnie istny cyrk, można się uśmiać po pachy, jacy grzeczni i jak każdy każdego przepuszcza. Ale wracając do rzeczy, znak, jak znak, pewnie wielkiego halo by nie było, gdyby nie to, że pojawia się w tak wielu filmach czy serialach. Nie będę jednak ściemniać, że zbojkotowałam to komercyjne miejsce, dwukilometrowy spacer tylko po to, by cyknąć kilka fotek, był nieunikniony.


Później ruszyliśmy w miasto, by zobaczyć wszystkie atrapy światowych zabytków. Są egipskie piramidy, jest nowojorski Brooklyn Bridge, jest i rzymskie Koloseum i oczywiście wieża Eiffla. Dla każdego coś miłego możnaby powiedzieć.





Można poczuć się trochę jak w wesołym miasteczku, czy parku rozrywki. Niektóre miniaturki prezentują się lepiej, inne bardzo sztucznie. Koloseum jest po prostu szkaradne, ale już wieża Eiffla jako tako daję radę, szczególnie nocą, gdy prawie nie widać, że to na niby.




Zresztą nocą to zupełnie inne miasto. Ciemne niebo i rażące w oczy neony jakoś maskują jego mankamenty. 




Po zmroku życie przenosi się do kasyn chociaż tam właściwie nigdy nie wiadomo czy to dzień, czy to noc. Postanowiliśmy spróbować szczęścia i skusiliśmy się by zagrać w blackjacka i pokera. Niestety to co Borja wygrał, (a było tego ho ho, aż dziesięć dolców) to ja przegrałam. I tak zakończyła się nasza przygoda z hazardem. Cóż wakacje na Hawajach chyba będą musiały jeszcze poczekać.





Do odwiedzin mogą zachęcić atrakcyjne ceny hoteli. My spaliśmy w czterogwiazdkowym, w którym występują Jenifer Lopez i Britney Spears i dwuosobowy pokój kosztował nas 30 dolarów za noc, co jak na standardy amerykańskie jest bardzo, bardzo tanio, bo w Nowym Jorku czy San Francisco trudno znaleźć jakikolwiek hotel poniżej 100 dolarów za dobę.


Mimo kasyn, świateł neonów i licznych atrakcji Las Vegas po jakimś czasie zaczyna się nudzić. No chyba, że się ciągle wygrywa albo ma się dużo kasy do stracenia. Na pewno raz w życiu pojechać warto, chociażby po to, by oglądając miasto na filmach móc mieć satysfakcję i powiedzieć - byłem tam!

Nie zrozumcie mnie źle, bardzo mi się ta wycieczka podobała i miasto zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Ale nie wróciłabym już tam. Po prostu raz wystarczy. A poza tym jest jeszcze tyle innych miejsc do odwiedzenia...

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Park Narodowy Zion

Park Narodowy Zion to drugi z cudów natury, który odwiedziliśmy w Utah. Stan ten w większości zamieszkany jest przez mormonów i to oni właśnie nadali parkowi nazwę, która oznacza po prostu Syjon. Nazwa to niezwykle trafne, pobyt w tym pięknym miejscu to doświadczenie tak wspaniałe, że aż mistyczne. 



Wrażenie robią przede wszystkim strome góry wznoszące się nawet ponad dwa i pół tysiąca metrów nad poziom morza. Uroku dodają drzewa i krzewy na skalistych zboczach, których korzenie muszą przebijać się przez twarde warstwy, by dotrzeć do szczelin, w których gromadzi się woda. 



Rośliny rosnące na tak trudnym terenie są żywym dowodem na to, jak wspaniała i silna jest przyroda. Przy odrobinie szczęścia w parku można spotkać dzikie zwierzęta, nam udało się zobaczyć kozice.



Park Narodowy Zion można zwiedzać nie tylko osobiście, ale też wirtualnie. Jeśli więc mało Wam zdjęć, a podróż za ocean nie wchodzi w grę, to zapraszam tutaj http://zion-park.untraveledroad.com/

czwartek, 14 kwietnia 2016

Park Narodowy Bryce Canyon

Jak się łatwo można domyślić Park Narodowy Bryce Canyon kanionem wcale nie jest ;). Przez malowniczą dolinę nie przepływa bowiem żadna rzeka, co teoretycznie powinno mu uniemożliwiać pretendowanie do tego miana. Jak widać jednak, definicja kanionu swoje, a nazwa parku swoje. Nie będziemy się nad tym rozwodzić, wszak róża pod inną nazwą byłaby tak samo piękna, nieprawdaż?



A skoro już jesteśmy przy temacie piękna to muszę Wam wyznać, że Bryce Canyon to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie do tej pory widziałam. Gdyby nie ograniczenia czasowe i pogodowe (było naprawdę zimno!) mogłabym godzinami wpatrywać się w niesamowite formacje skalne. Chociaż nie powinnam w zasadzie narzekać na niską temperaturę, wszak gdyby nie ona nie byłoby w ogóle co oglądać.




To właśnie niska temperatura, a właściwie codzienne jej wahania powodują naprzemienne zamarzanie i odmarzanie wody w szczelinach skalnych. Zmieniająca stan skupienia woda powiększa swoją objętość i rozsadza wapienne skały, dzięki czemu powstają widowiskowe formacje, wśród nich iglice, zwane przez okolicznych mieszkańców "hoodoos" Jak tłumaczył nam przewodnik, w języku Indian zamieszkujących niegdyś tereny "kanionu" "hoodoo" oznacza po prostu człowieka. Trzeba przyznać, że rzeczywiście coś w tym jest, bo kształt iglicy przywołuje na myśl zarys ludzkiej postaci i z łatwością można sobie wyobrazić, że spoglądamy właśnie na skalne ludki, stojące ciasno jeden obok drugiego.



Żadne zdjęcia, a tym bardziej opisy nie oddadzą jednak piękna tego niezwykłego miejsca. Nie-kanion Bryce Canyon wypełniony hoodoos we wszystkich odcieniach pomarańczy, różu i czerwieni trzeba po prostu obejrzeć osobiście. 

niedziela, 3 kwietnia 2016

Z pamiętnika podróżnika (14) - W drodze do Vegas

Na początek jakże emocjonująca podróż na lotnisko. Metro waszyngtońskie jak zawsze dba, by podnieść nam poziom adrenaliny przed wylotem. Wyświetlacz na stacji szaleje, co chwila pokazuje inną informację na temat godziny przyjazdu pociągu. Czasem zamiast dwucyfrowego numerka pojawia się czerwona kreska. Emocje sięgają zenitu - przyjedzie czy nie przyjedzie? Czy zamiast trafić do pełnego migających świateł i neonów miasta na środku pustyni skończymy naszą przygodę obgryzając z nerwów paznokcie w ciemnym tunelu metra, ze świadomością, że nasz samolot właśnie odlatuje? O nie! Nie możemy do tego dopuścić!



Wydobywamy się na powierzchnię, w oddali widać autobus. Puszczamy się biegiem w stronę przystanku na Wisconsin Avenue. Kółka walizek turkoczą głośno, wpadając w przerwy pomiędzy płytami chodnikowymi. Autobus przyśpiesza, my też, w ostatniej chwili dopadamy do drzwi. Rozsiadamy się wygodnie, próbując uspokoić oddech. Jednak chwilową ulgę szybko zastępują wątpliwości. Czy to aby na pewno dobry autobus, by przesiąść się potem na niebieską linię? Gorączkowo stukam w klawiaturę telefonu, sprawdzając trasy, internet t-mobile ślimaczy się jak zawsze. Dopiero w połowie drogi udaje mi się ustalić, że wsiedliśmy do odpowiedniego pojazdu. Pozostało już tylko sprawdzić, gdzie mamy się przesiąść. Internet łaskawie pozwala dotrzeć do tej jakże cennej informacji. Już widać nasz przystanek, wysiadamy.

Ponownie nurkujemy w czeluście tunelów metra. Tym razem mamy farta, niebieska linia odjeżdża za dwie minuty. Już spokojniejsi siedzimy w wagonie. Nie jest źle, powinniśmy zdążyć. Na lotnisku wita nas informacja, że nasz samolot jest opóźniony. Gdyby nie to, że mamy przesiadkę w Charlotte, być może by to nas rozśmieszyło. No bo my tu biegamy jak szaleni, a tu i tak trzeba będzie czekać. Cóż za ironia losu. Ale jak już wspomniałam, nie jest nam do śmiechu. Nic, a nic. Na przemieszczenie się z jednego samolotu do drugiego mamy jedynie godzinę. Trzydziesto minutowe spóźnienie zredukuje ten czas o połowę. No pięknie. Chyba jakieś siły się sprzysięgły byśmy do tego Vegas dziś nie dolecieli.

Cóż robić? Postanawiam wziąć byka za rogi. Pytam panią z obsługi klienta o radę. Może zna jakiś tajny skrót pomiędzy jednym samolotem a drugim? Może ma ziomka pilota lub psiapsię stewardessę i dryndnie do nich i wyprosi by na nas poczekali? A może zwyczajnie uspokoi, że jak nie ten lot to następny, że wsadzą nas do kolejnego samolotu? Może słusznie po raz pierwszy od dawna szarpnęliśmy się na lot rejsowymi liniami, zamiast oszczędzać i fruwać amerykańskimi odpowiednikami ryanaira (które nawiasem mówiąc też wcale nie są takie tanie)?

Ja tu sobie "mogam" i "gdybam" w myślach, a miła pani szuka informacji o naszym locie. Okazuje się, że nie jest opóźniony. Wcale, a wcale. Za to odlatuje z innej bramki. Więc, żwawo obywatele, bo już trwa odprawa. Ustawiamy się w ogonku do skanowania biletów. Gdy przychodzi nasza kolej czytnik zamiast standardowego piknięcia wydaje złowieszczy dźwięk. Kurde, coś jest nie tak. Pani z naziemnej obsługi lotu próbuje jeszcze raz. Znów złowieszczy dźwięk i znów skacze nam adrenalina. Może bilety się źle wydrukowały? Pani rozgląda się po swoim biureczku i znajduje dwa prostokątne kawałki papieru. Bilety. Nasze bilety. Ale nie te, które wydrukowaliśmy przed podróżą. Te są inne, wystawione przez linie lotnicze. Pani skanuje nowe bilety, słychać zwykłe piknięcie. Uff, poziom adrenaliny wraca na swoje miejsce.

W rękawie prowadzącym do samolotu przyglądamy się naszym kartom pokładowym. Mamy inne miejsca. Bliżej przodu. Cieszymy się, przecież to lepsze pozycje startowe w wyścigu na lot przesiadkowy. Wreszcie szczęście się odwróciło. Znajdujemy nasze siedzenia, na których czeka kolejna niespodzianka - pasażer X. Okazuje się że pan X ma na bilecie to samo miejsce co ja. No świetnie. Pewnie mają overbooking. Cóż robić, wołamy stewardessę, niech ona tutaj zasądzi. Trzymamy kciuki, by nie wywalili nas z samolotu. Ale chyba nie, przecież już wsiedliśmy! Pytanie czy uda nam się zatrzymać miejsca z przodu. Zastanawiam się jakie mamy szanse. Cóż, facet był tu przed nami. Ale nas jest dwoje i mamy przesiadkę. No zobaczymy. Po chwili stewardessa wraca z decyzją. Pasażer X ma się przesiąść, my zatrzymujemy nasze super miejscówki w rzędzie numer osiem. Hurra!

Lot upływa nam spokojnie na czytaniu. Odkrywamy też super długiego włosa wyrastającego na moim przedramieniu. Całe sześć centymetrów! Jak tak dalej pójdzie będę musiała zainwestować w grzebień do rąk. Tymczasem samolot zniża się do lądowania. My w blokach startowych by wystrzelić z miejsca, gdy tylko pilot wyłączy sygnalizację zapiąć pasy. Spoglądamy na zegarek, jest wcześniej niż myśleliśmy, przybyliśmy przed czasem. Pozwalamy sobie zatem na luksus skorzystania z lotniskowej toalety. Rozdzielamy się, Borja idzie do męskiej, ja do damskiej. Na progu spotykam najszczęśliwszą osobę pod słońcem. Podśpiewuje, wita wszystkie damy odwiedzające łazienkę, a dla każdej kolejnej ma coraz to milszy przydomek. Ja zostaję nazwana "my dear", następna dziewczyna w kolejce otrzymuje tytuł "sweet pie". Kto by pomyślał, że sprzątanie toalet może uczynić człowieka tak szczęśliwym. Po załatwieniu potrzeby spotykam się z Borją, który też widzę uśmiecha się pod nosem. Porównujemy doświadczenia, okazuje się, że w męskiej łazience grasuje podobny osobnik pozdrawiający wszystkich wokoło. Ciekawe miasto, chyba trzeba będzie kiedyś wrócić do tego Charlotte.

Ze spokojem docieramy na odprawę i wsiadamy do samolotu do Vegas. No, panie pilocie, teraz to może się pan spóźniać ile dusza zapragnie, bo my już żadnej przesiadki nie mamy. Prawie pięciogodzinną podróż umila nam obserwacja pasażera z sąsiedniego siedzenia. Ma około dziesięciu lat i podróżuje sam. Stewardessy cackają się z nim jak z jajkiem, co chwila podtykając napoje i przekąski. Chłopak raz po raz zamawia coca colę, oj chyba ktoś tu będzie miał problemy ze spaniem... Ze względu na wielką nieśmiałość lub też zupełny brak kultury osobistej dzieciak udając się do toalety po prostu wstaje i nie sili się na żadne przepraszam, ani nic podobnego. Ogólnie trochę nas to denerwuje, ale tak naprawdę to mu współczujemy. To musi być ciężkie przeżycie podróżować samemu w takim wieku. Ja przecież pierwszy raz wsiadłam do samolotu w wieku dziewiętnastu lat, otoczona grupą przyjaciół, a i tak miałam cykora na całego, więc co ja tam wiem. Może gdybym miała wtedy o dziewięć lat mniej też by mi mowę odebrało.

Trochę zmęczeni tymi emocjami (jeszcze raz wielkie dzięki Washington Metro!) lądujemy w stolicy hazardu. Już czuję ten zapach pieniędzy, które wygramy i przeznaczymy na podróż na Hawaje.

piątek, 1 kwietnia 2016

Marzec w obrazkach

Kochani!

Jako, że często mam zdjęcia, migawki, które chciałabym Wam pokazać, a które nie nadają się do tego by rozpisywać się o nich na cały post, to postanowiłam wystartować z cyklem "miesiąc w obrazkach". Zapraszam na pierwszą, marcową edycję!

Na rozgrzewkę - maszyna do dorabiania kluczy. Znalazłam to cudo w przedsionku supermarketu Giant. Bo po co kogoś zatrudniać, skoro wszystko robi maszyna, prawda? Wkładamy kluczyk do dziurki, czkamy chwilę na jego skopiowanie, wybieramy wzór np. z elementami amerykańskiej flagi, czekamy chwilę i gotowe. Klucz dorobiony!


Zachód słońca na Friendhip Hights.


Pyszniutki pączek i kawusia z Donkin' Donuts.


Pomarańcze z odległej galaktyki w kosmicznej cenie.


Urocza para przyjaciół czekająca na otwarcie Muzeum Historii Naturalnej.


Krab-burger.


Schyłek dnia na naszych przedmieściach.


Nocne odwiedziny u Lincolna.


Chyba jeszcze Wam nie wspominałam, ale Amerykanie uwielbiają kartki. Nie tylko świąteczne, wielkanocne czy walentynkowe, bo każda okazja jest dobra by komuś dobrze życzyć. Wybór jest niezwykle bogaty, na przykład kartki urodzinowe podzielone są na kilka działów w zależności od tego jakiej płci jest jubilat i jaka relacja nas z nim łączy. Inna będzie dla męża, inna dla cioci, a jeszcze inna dla koleżanki. Ostatnio pojawiły się kartki z okazji dnia pracownika biurowego, ale to mnie jakoś tak bardzo nie zaskoczyło. Rozśmieszył mnie jednak dział pod tytułem "zapomniałem o twoich urodzinach". O tak są specjalne kartki z przeprosinami, w razie, gdy przegapicie czyjeś święto. Ameryka...



I na koniec kilka wiosennych fotek.




Wspaniałego miesiąca wszystkim! :)