czwartek, 14 września 2017

Z pamiętnika podróżnika (24) - Park Narodowy Yellowstone

Odwiedzenie Parku Yellowstone było jednym z moich podróżniczych marzeń i tego lata wreszcie udało się je spełnić. Park jest ogromny i spokojnie można by spędzić tam miesiąc, każdego dnia odwiedzając inne miejsce. My zabawiliśmy tam jedynie cztery dni i cztery noce, ale jak to się u nas w Polsce mówi - lepszy rydz niż nic, prawda?


Jeden z moich towarzyszy podróży porównał Yellowstone do parku z atrakcjami. Myślę, że to niezwykle trafne określenie, bo park jest niezwykle zróżnicowany i na każdym kroku czeka na nas inna niespodzianka. Góry, jeziora, rzeki, lasy, gejzery, wulkany, gorące źródła, wodospady i dzikie zwierzęta - każdy znajdzie coś dla siebie.


Naszym celem było oczywiście zobaczyć jak najwięcej i muszę powiedzieć, że ze względu na mnogość atrakcji nie było łatwo ułożyć plan naszej wyprawy. Z czegoś trzeba było zrezygnować, czasem iść na kompromis, ale myślę, że udało nam się w pełni wykorzystać czas, który było nam dane spędzić w Yellowstone.

Dzień pierwszy

Do parku dojechaliśmy wczesnym popołudniem, znaleźliśmy nasz kemping i zabraliśmy się za rozkładanie namiotu. Na dzień dobry obleciała nas ogromna chmara komarów, największa jaką widziałam w życiu. Na każdą nogę przypadała co najmniej setka krwiożerczych bestii. Chłopaki polecieli więc po niezbędne psikadła, a ja na poszukiwania sąsiadów, którzy byliby chętni pożyczyć nam pompkę do materaca. Obydwie misje zakończyły się sukcesem, więc mogliśmy już spokojnie wyruszyć na rozpoznanie terenu. 


Po drodze mieliśmy pierwsze bliskie spotkanie z dziką zwierzyną. Piękne jelenie z owłosionymi rogami spokojnie skubały sobie trawkę nieopodal wjazdu na kemping. Po zrobieniu kilku fotek poszliśmy dalej, by zobaczyć jezioro. Pomyśleliśmy, że po kilkugodzinnej podróży samochodem miło będzie zrelaksować się na wypożyczonej łódce. Niestety, kiedy dotarliśmy do mariny, okazało się, że niebawem zamykają i nie można już skorzystać ze sprzętu. Poszliśmy więc przespacerować się brzegiem i podziwiać lekko ośnieżone szczyty gór po drugiej stronie wody. W czasie marszu przypomniało nam się, że jesteśmy głodni. Czas wracać na nasze miejsce noclegowe i szykować kolację. 


Po zjedzeniu pysznego posiłku wybraliśmy się na prezentację przygotowaną przez strażników parkowych. Każdy kemping w Yellowstone posiada mały amfiteatr, w którym pracownicy parku prowadzą wieczorne programy edukacyjne. Każdego dnia można poszerzyć swoją wiedzę na inny temat związany z parkiem. Tego dnia strażnik (a właściwie strażniczka) opowiadała o historii powstania parku. Po ciekawej prezentacji wróciliśmy na nasze miejsce, ale nie wchodziliśmy jeszcze do namiotu. Usiedliśmy przy drewnianym stoliku nieopodal i obserwowaliśmy piękne rozgwieżdżone niebo. Nie wytrzymaliśmy jednak długo, zmęczenie podróżą dawało o sobie znać i oczy zamykały się same. 



Dzień drugi

Główną atrakcją naszego pierwszego pełnego dnia w Yellowstone miała być wycieczka w góry, a konkretnie na Mount Washburn, jedno z najwyższych wzniesień w parku. Aby dostać się do szlaku prowadzącego na szczyt musieliśmy podjechać około pół godzinki samochodem. Po drodze zatrzymaliśmy się, by obejrzeć wulkan błotny. Nie robi on jakiegoś specjalnego wrażenia na zdjęciach, ale na żywo bulgoczące, gorące błotko wygląda naprawdę ciekawie. Jeśli dodamy do tego intensywne i niezbyt przyjemne zapachy towarzyszące, to mamy gwarancję, że na długi czas tego widoku (i smrodu!) nie zapomnimy.


Nieco odurzeni, ale już całkowicie rozbudzeni pojechaliśmy dalej w kierunku wejścia na szlak. Przejeżdżając przez Hayden Valley nie mogliśmy nie zatrzymać się po raz kolejny. Po rozległej dolinie przechadzało się wielkie stado bizonów. Było wśród nich sporo dorosłych osobników, ale były i też urocze maluchy. Piękny widok!


Następny przystanek zaliczyliśmy w Canyon Village, gdzie udaliśmy się by wypożyczyć sprej na miśki, a także przejść krótkie szkolenie, jak go używać. Posiadanie tej "broni" zalecane jest wszystkim turystom, którzy wybierają się na jakąkolwiek wędrówkę po szlakach w Yellowstone. Zrobiliśmy to tak bardziej na wszelki wypadek, podśpiewując się pod nosem, bo Amerykanie ogólnie mocno trzęsą tyłki o sprawy bezpieczeństwa i zwykle ostro z tym przesadzają.


Tak przygotowani dojechaliśmy wreszcie do szlaku i ruszyliśmy w górę. Droga nie była łatwa, a to ze względu na wielkie hałdy śniegu, w które się raz po razie zapadaliśmy. Pogoda była jednak przecudna, a widoki wynagradzały nam wszelkie trudy.



Zachwyciła nas widoki nie tylko otaczających nas lasów i gór, ale także drobnych kwiatów rosnących na zboczach i zwierząt spotykanych po drodze. Szczególnie cieszyły nas te zwierzaki, bo chociaż u nas na przedmieściach roiło się od wiewiórek i ptaków, to za każdym razem jak wybieraliśmy się do parku czy to stanowego, czy narodowego, znaczniej łatwiej było o tłumy ludzi niż zwykłego jelonka czy lisa.




Po około dwóch godzinach marszu dotarliśmy na szczyt i spałaszowaliśmy zasłużoną przekąskę podziwiając piękne widoki wokół. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to Mount Washburn będzie najwyższą górą, na którą się wdrapałam. Trzy tysiące sto piętnaście metrów nad poziomem morza to już coś!


Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną. I tym razem mieliśmy szczęście do zwierzaków, bo na zboczach góry udało nam się wypatrzeć kozice. Po dotarciu do samochodu zjechaliśmy nieco niżej, znaleźliśmy miejsce parkingowe i zeszliśmy w dół kanionu.


Kanion Yellowstone jest jednym z najpiękniejszych miejsc jakie w życiu widziałam. Patrząc na ten cud człowiek zastanawia się, czy nie wszedł przypadkiem do fotoszopa. Słowa są tu zbędne, lepiej popatrzcie na zdjęcia.




Niełatwo było oderwać wzrok od kanionu i wrócić do samochodu. Burczące brzuchy przypomniały nam jednak, że czas już zjeść coś porządniejszego. Jedziemy więc na kemping, przygotować sobie obiado-kolację. 

W aucie wymienialiśmy się wrażeniami. Tyle się zdarzyło i tyle wspaniałości zobaczyliśmy, że ten dzień chyba nie mógłby być lepszy. Okazało się jednak, że był! Na zjeździe na jeden z kempingów utworzył się mały korek, który dał nam trochę czasu na wnikliwsze wyglądanie przez okno. W głębi lasu dostrzegliśmy poruszającą się majestatycznie brunatną plamę. Gdy plama zbliżyła się nieco do szosy, nie było już wątpliwości, że to najprawdziwszy NIEDŹWIEDŹ! Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Zaczęłam otwierać okno, by zrobić lepsze zdjęcie, a Borja ścisnął mocniej sprej na miśki i trzymał go w gotowości. A tak żeśmy się naśmiewali z przewrażliwionych na punkcie bezpieczeństwa Amerykanów...


Niezmiernie szczęśliwi wróciliśmy na nasze miejsce noclegowe, przygotowaliśmy posiłek, a potem udaliśmy się do amfiteatru na wieczorną prezentację. To był piękny dzień, ciekawe, co nas czeka jutro...

C.D.N.

wtorek, 11 lipca 2017

Moje pierwsze rodeo

Kowboje i Dziki Zachód to chyba jedne z pierwszych rzeczy, które kojarzą nam się z Ameryką. Zaraz obok hamburgerów i grubasów. Od czasu przeprowadzki do Stanów miałam chrapkę by poznać nieco bliżej ten znany z westernów świat. Okazja pojawiła się podczas naszego ostatniego road tripa (wybaczcie używanie angielskiej nazwy, ale nie znalazłam żadnego tłumaczenia, które w pełni by mnie satysfakcjonowało; jeśli macie jakieś pomysły, to dawajcie znać) i z radością postanowiłam z niej skorzystać.



Do małego miasteczka w stanie Idaho, o wdzięcznej nazwie Mountain Home przybyliśmy późnym popołudniem. Zameldowaliśmy się w motelu, zaopatrzyliśmy w prowiant i ruszyliśmy na rodeo. Ekscytacja narastała wraz ze zbliżaniem się do stadionu. Wielkie pick-upy, faceci w kapeluszach, panie w kowbojskich butach - nie ulegało wątpliwości, że jesteśmy na Dzikim Zachodzie. Po zakupie biletów weszliśmy na teren imprezy, gdzie rozstawiono stoiska z jedzeniem, piciem i pamiątkami. Z głośników leciała oczywiście muzyka country. Pokręciliśmy się trochę po straganach, obserwując ludzi, a gdy wybiła ósma wieczorem udaliśmy się w stronę metalowych trybun by zająć miejsca.



Rodeo rozpoczął oczywiście (a jakżeby inaczej!) hymn Stanów Zjednoczonych zaśpiewany przez lokalną artystkę. Po ukłonie w stronę patriotyzmu, był i ukłon w stronę komercji. Prowadzący przedstawił sponsorów wydarzenia, a jeźdźcy wjechali na arenę trzymając flagi z logo poszczególnych firm. Były wśród nich lokalne firmy zajmujące się handlem nieruchomościami, ale także np. znana wszystkim restauracja inna niż wszystkie.



Po prezentacji sponsorów rozpoczęła się pierwsza konkurencja, która polegała na ujeżdżaniu dzikiego konia baz siodła. Niektórzy utrzymywali się na ich grzbiecie naprawdę długo, ku uciesze publiczności, która reagowała bardzo żywiołowo. Po występie każdego zawodnika sędziowie przyznawali punkty za styl i czas.



Do drugiego zadania stanęli nieco starsi kowboje. Polegało ono na zeskoczeniu z konia w czasie jazdy i złapaniu cielaka, tak, by położyć go na boku. Następna konkurencja była dość podobna, tyle że cielaka trzeba było złapać na lasso, a następnie zejść z konia i zawiązać zwierzęciu nogi. Niektórzy z zawodników wykonywali tę ostatnią czynność tak szybko, że przydałyby się ekrany z powtórkami.

W przerwach widzów zabawiały dialogi pomiędzy prowadzącym, a klaunem, który jest obowiązkowym elementem tradycji rodeo. Żarty nie były być może zbyt wysokich lotów, ale jak widać dowcipy o teściowej są popularne na całym świecie, na Dzikim Zachodzie też. Co jakiś czas pojawiały się też przerwy na reklamy, wspomniani wcześniej jeźdźcy z flagami zawierającymi logo firm wjeżdżali na arenę i okrążali ją przy okrzykach prowadzącego.

Po krótkim oddechu kowboje wrócili do rywalizacji. Na arenę ponownie wjechały dzikie konie, tym razem osiodłane, co pozwoliło zawodnikom na dłuższe utrzymanie się na ich grzbiecie. Potem przyszła kolej na konkurencję rozgrywaną w parach. Celem było złapanie cielaka na lasso podczas jazdy konnej. Pierwszy z kowbojów musiał zarzucić je na szyję, a drugi na nogę zwierzęcia. Okazało się to bardzo trudnym zadaniem, chyba tylko dwóm z sześciu czy siedmiu startujących par udało się dopiąć celu.



Jak być może zauważyliście do tej pory zawodnikami byli tylko mężczyźni. Po kilku męskich konkurencjach przyszedł czas na rywalizację pań. Na arenie rozstawiono trzy beczki, które układały się w kształt równoramiennego trójkąta. Zadaniem kowbojek było jak najszybsze pokonanie tej trasy na koniu. Trudność polegała na znalezieniu równowagi pomiędzy szybkością, a precyzją, bo dziewczyny, które za mocno rozpędzały swoje rumaki, miały potem problem, by odpowiednio wcześnie wyhamować, zawrócić i nie przewrócić beczki.

Na deser pozostała najsłynniejsza i chyba najbardziej widowiskowa konkurencja - ujeżdżanie byka. O ile dzikie konie wierzgały się po całej arenie i mocno podskakiwały, to byki przede wszystkim kręciły się wokół własnej osi. Chyba żaden z kowbojów nie utrzymał się na grzbiecie dłużej niż kilka sekund. Gdy już z niego spadał, uciekał szybko za płot, a do akcji przystępował specjalnie wytrenowany pies. Co zabawne, jego rozmiary mocno kontrastowały z gabarytami byków, które jednak grzecznie udawały się z powrotem do zagrody.

Po zakończeniu zawodów na wszystkich kowbojów i kowbojki, a także widzów czekał koncert muzyki country z tańcami pod chmurką.

PS. Zdjęcia nie do końca oddają klimat rodeo, dlatego przygotowałam dla Was krótki filmik :)

niedziela, 4 czerwca 2017

Jacy są Amerykanie?

Bardzo trudno jest scharakteryzować Amerykanów, chyba trudniej niż na przykład Włochów czy Francuzów. USA to ogromny kraj, każdy stan jest inny, Nowy Jork i Hawaje to dwie różne bajki. Mimo wszytko po prawie dwóch latach mieszkania tutaj podejmę się zadania i spróbuję wyróżnić kilka cech, które powtarzają się u większości poznanych przeze mnie Jaknesów.


Miły, milszy, Amerykanin

Jeśli mijasz na ulicy sąsiada, nie ma opcji, by nie powiedział ci "dzień dobry", ekspedientka w sklepie zawsze zapyta, jak się miewasz, a ludzie wysiadający z autobusu podziękują kierowcy krzycząc "thank you!" nawet z drugiego końca pojazdu. O tak, Amerykanie są niezwykle uprzejmi i to cecha, która zazwyczaj najbardziej rzuca się w oczy zaraz po przyjeździe do USA. Czasem może wydawać się to trochę sztuczne, ale muszę powiedzieć, że jednak w większości bardzo umila to i ułatwia załatwianie codziennych spraw.

Big small talk

Zarówno ze znajomym jak i nieznajomym Amerykanin potrafi rozmawiać godzinami i to o niczym. Nie raz i nie dwa byłam świadkiem rozmowy osób, które nie znając się wcześniej przegadały ze sobą kilkogodzinny lot, relacjonując sobie szczegółowo dojazd na lotnisko, przejście przez kontrolę i inne równie emocjonujące szczegóły.

Tabu? A co to takiego?

Nieznajomy Amerykanin, którego mijasz na ulicy będzie miły, ale co cię czeka, gdy już się nieco poznacie? Przygotuj się na bezpośredniość! Koleżanki z pracy już po dwóch tygodniach znajomości nie miały oporów by dzielić się ze mną historiami swoich rozwodów i szczegółami przebiegu menopauzy. A, i nie zdziw się, gdy kasjerka w sklepie poczuje nieodparte pragnienie, by poinformować cię, że właśnie dostała okres.

Trzymam się zasad

Amerykanie lubią jasno określone zasady i starają się ich trzymać. Wszyscy sprzątają po swoim psie, grzecznie stoją w kolejce, a wychodząc z samolotu przepuszczają do wyjścia pasażerów siedzących w rzędzie przed nimi. Metro, autobusy i skwery pełne są tabliczek z nakazami i zakazami i groźno brzmiącym przypomnieniem "it's the law". Dobrze jest wiedzieć, czego można się spodziewać po zachowaniu ludzi, a i miło, że na spacerze nie trzeba chodzić slalomem pomiędzy psimi kupami, jednak czasami to sztywne trzymanie się zasad potrafi być irytujące.

Urodzeni mówcy

Cechą, której chyba najbardziej zazdroszczę Amerykanom jest umiejętność publicznego przemawiania. Nawet osoby, które wydają się trochę nieśmiałe w innych kwestiach, jeśli sytuacja tego wymaga nie boją się mówić na szerszym forum. Ich wypowiedzi zawsze wydają się zaplanowane i przemyślane, jakby mieli kogoś, kto im pisze przemówienia, a przed sobą prompter.

Myślę, że Amerykanie dają się lubić, chociaż oczywiście jak każdy naród mają swoje przywary. Ale któż ich nie ma, prawda? A Wy? Znacie jakiś Amerykanów? Jak ich odbieracie? Chętnie poznam Wasze zdanie.

sobota, 6 maja 2017

Kwiecień w obrazkach

Kwiecień w Waszyngtonie to jeden z najpiękniejszych okresów. Wszystko kwitnie, zieleni się, a zdjęcia robią się same. Zresztą sami zobaczcie.

Cherry Blossom








Moja droga do pracy






sobota, 11 marca 2017

Z wizytą na Kapitolu

Kapitol to jeden z najbardziej charakterystycznych budynków w Waszyngtonie i obowiązkowy punkt programu dla turystów zwiedzających stolicę USA. Warta obejrzenia jest nie tylko piękna kopuła, ale także wnętrze Kapitolu ze słynną rotundą na czele.


Podobnie jak wiele innych atrakcji w Waszyngtonie zwiedzanie siedziby Kongresu jest darmowe. Wystarczy zarezerwować bilety przez internet i stawić się w visitor center o wyznaczonej godzinie. Wycieczka zaczyna się projekcją około piętnastominutowego filmu, który opowiada o zasadach działania Kongresu i historii powstania budynku. Następnie zwiedzający dzieleni są na kilka grup i każda grupa wyrusza ze swoim przewodnikiem odkrywać tajemnice Kapitolu. Cała wizyta trwa nie więcej niż godzinę.


Najpiękniejszym i najbardziej znanym pomieszczeniem na Kapitolu jest rotunda. Wnętrze kopuły prezentuje się nie mniej okazale niż jej zewnętrzna część. W centrum półkolistego sklepienia znajduje się fresk przedstawiający Jerzego Waszyngtona siedzącego pomiędzy boginią zwycięstwa a boginią wolności. Towarzyszy im trzynaście panien, które symbolizują kolonie, które były kolebką Stanów Zjednoczonych Ameryki. Malowidło otoczone jest bogato zdobionymi kasetonami, a umieszczone poniżej okna o charakterystycznym kształcie wpuszczają do pomieszczenia światło słoneczne, które rozświetla rotundę. Oprócz ogromnego fresku znajdują się tam obrazy dokumentujące ważne wydarzenia z historii USA, a także liczne rzeźby i płaskorzeźby wykonane z marmuru i brązu.


Dokładnie pod rotundą znajduje się pomieszczenie zwane kryptą. Nazwa mogłaby wskazywać, że jest to miejsce pochówku kogoś ważnego i taki rzeczywiście był zamysł - chciano tam umieścić ciało Jerzego Waszyngtona. Jego żona wyraziła zgodę, ale postawiła warunek, że chciałaby być pochowana razem z nim. Kongres był gotowy zgodzić się na jej prośbę, ale kiedy kilka lat później Pierwsza Dama zmarła Kapitol nie był jeszcze w pełni gotowy. Martę Waszyngton pochowano zatem zgodnie z jej życzeniem obok męża, na terenie ich posiadłości w Wirginii. Gdy siedziba Kongresu została wreszcie ukończona, zawiadomiono rodzinę byłego prezydenta, jednak nie wyrazili oni zgody na przeniesienie ciał i dlatego po dziś dzień dwie trumny stoją puste.


Centrum krypty jest oznaczone w specjalny sposób, ponieważ to od tego miejsca rozchodzą się linie dzielące Dystrykt Kolumbii na cztery części: północny-zachód (NW), północny-wschód (NE), południowy-zachód (SW) i południowy-wschód (SE). Nazwa każdej ulicy zakończona jest jednym z czterech skrótów, który pozwala zidentyfikować, w której części miasta dana ulica się znajduje. Większość nazw to po prostu numery lub litery. Ulice biegnące z północy na południe oznaczone są kolejnymi numerami (np. 5th St.), natomiast te prowadzące ze wschodu na zachód - literami alfabetu (np. K St.). A zatem jeśli znajdujesz się akurat na trzeciej ulicy to znaczy, że jesteś trzy przecznice od Kapitolu.


Oprócz rotundy i krypty warto zajrzeć również do National Statuary Hall, który dawniej był siedzibą Izby Reprezentantów. W miarę dołączania się nowych kolonii, a tym samym przybywania kongresmenów zaczęło brakować miejsca i zadecydowano o przenosinach do większej komnaty. Dziś pomieszczenie używane jest między innymi podczas uroczystego obiadu, który Kongres organizuje dla nowo wybranego prezydenta.



Kapitol jest pięknym budynkiem, a zwiedzanie jego wnętrza jest niezwykle interesujące. Jeśli będziecie kiedyś w Waszyngtonie, to zobaczcie koniecznie.

niedziela, 19 lutego 2017

Z pamiętnika podróżnika (23) - Miasto Aniołów

Jeśli przeglądaliście moją listę miejsc, które chciałabym odwiedzić w Stanach, to być może pamiętacie, że wcale nie było na niej Los Angeles. Nie ciągnęło mnie tam jakoś specjalnie i nie planowałam raczej odwiedzić Miasta Aniołów. Do czasu...


W drodze powrotnej z Hawajów mieliśmy przesiadkę na lotnisku w LA. Gdy przemieszczałam się pomiędzy terminalami w poszukiwaniu znośnego jedzenia na obiad, moją uwagę przykuł widok z okna. Poza palmami i budynkami w oddali widniały zielone wzgórza, które wydawały się dziwnie znajomo. Przyjrzałam się nieco uważniej i tak, nie miałam już wątpliwości, że oto patrzę na Fabrykę Snów. Co prawda pojedynczych liter ze słynnego napisu "Hollywood" nie byłam w stanie rozróżnić, bo z tej odległości wyglądało to raczej jak rozmazany biały prostokąt, ale widziałam przecież, że tam są i poczułam, że mnie do siebie przywołują. Od tej chwili było już dla mnie jasne, że bez odwiedzin w Los Angeles się nie obejdzie.

Sposobność do wyjazdu nadarzyła się nadzwyczaj szybko, bo z okazji inauguracji nowego prezydenta miałam w szkole jeden dodatkowy wolny dzień. Kupiłam więc bilety i w piątkowy poranek zameldowałam się na lotnisku. Miasto Aniołów powitało mnie ulewnym deszczem, który podobno w Kalifornii zdarza się zbyt często. No, ale tak, ja oczywiście miałam szczęście i akurat padało i to na tyle intensywnie, że wszelkie aktywności na dworze były wykluczone. Zwiedzanie Los Angeles rozpoczęłam zatem od Muzeum Sztuki.




Zaopatrzyłam się w ulotki informacyjne, wybrałam kilka interesujących mnie wystaw i ruszyłam na wycieczkę. Rozpoczęłam od ekspozycji porównującej twórczość Picassa i Diega Riviery, by później skupić się bardziej na sztuce nowoczesnej. Największe wrażenie zrobiła na mnie instalacja zatytułowana "Metropolis" oraz japońskie plakaty.




Gdy ja buszowałam po muzeum, na dworze zaczęło się nieco przejaśniać, dzięki czemu po obejrzeniu interesujących mnie wystaw mogłam wybrać się na spacer. Na początku nie miałam, żadnego konkretnego celu, oglądałam sobie domy i obserwowałam ludzi, ale gdy w pewnym momencie na horyzoncie pojawiły się hollywoodzkie wzgórza wraz ze słynnym napisem. Spojrzałam na mapę i okazało się, że jestem całkiem blisko Alei Gwiazd i właśnie tam postanowiłam się udać.



Hollywood Walk of Fame widziałam wcześniej na zdjęciach pojawiających się w prasie zazwyczaj z okazji odsłonięcia nowej gwiazdy przez jakiegoś aktora czy piosenkarza. Podczas takiej uroczystości wszystko wokół wygląda bardzo uroczyście, ale na codzień ulica Hollywood Boulevard, na której owe gwiazdy się znajdują wygląda bardzo zwyczajnie. Ciężko spotkać tam mieszkańców, przechodnie to przede wszystkim turyści, jest dużo sklepów z pamiątkami i trochę restauracji. Na wielu odcinkach można spotkać bezdomnych, których zresztą w LA jest bardzo dużo.




Po tym spacerze poczułam nagle wielkie zmęczenie i stwierdziłam, że tyle wrażeń musi mi jak na pierwszy dzień wystarczyć.

Sobota była na szczęście słoneczna i postanowiłam wykorzystać to i udać się na plażę w Santa Monica. Bardzo spodobało mi się to miejsce, bo wręcz tętniło życiem. Dzieci i dorośli grający w piłkę czy w siatkówkę, rowerzyści, biegacze i ludzie spacerujący po molo, jakże inny świat od tego co widziałam dzień wcześniej w Hollywood. Jeśli kiedykolwiek w ogóle rozważałabym możliwość mieszkania w Kalifornii to chyba właśnie dla tej plaży. Dodatkową atrakcją są domki ratowników znane chociażby z serialu Słoneczny Patrol.






Ponieważ pogoda sprzyjała urządziłam sobie naprawdę długi spacer i jak się później okazało dotarłam na inną plażę - Venice Beach. Miejsce też bardzo ciekawe, bardziej na luzie i naprawdę można by tam siedzieć godzinami i obserwować ludzi. Nie mogłam sobie jednak na to pozwolić, bo przed powrotem do Waszyngtonu chciałam odwiedzić jeszcze jedną atrakcję - napis Hollywood.





Przemieszczenie się z plaży do Fabryki Snów zajęło mi naprawdę sporo czasu, LA jest ogromne, a transport publiczny nie działa tam zbyt sprawnie. Gdy wysiadłam z metra czekała mnie jeszcze około godzina marszu pod górę. Po drodze podziwiałam wielkie piękne domy i z uwagą przyglądałam się przejeżdżającym samochodom, bo a nuż widelec w środku siedzi ktoś sławny. Z każdym krokiem czułam coraz mocniej zmęczenie w nogach, tego dnia zrobiłam chyba z piętnaście kilometrów. Widok na szczycie wynagrodził mi jednak cały wysiłek. Niby tylko rząd białych liter, ale jakoś niezwykle mi się ten napis Hollywood podoba.


Na sam koniec pobytu w Mieście Aniołów ja spotkałam swoich. Wspomniałam już, że miałam kilkanaście kilometrów w nogach, a w perspektywie jeszcze godzinę drogi (no może trochę mniej, bo z górki) powrotnej by dostać się do metra. Gdy już, już miałam zbierać się by schodzić, zostałam zagadnięta przez policjantów, którzy po krótkiej rozmowie zaproponowali mi podwózkę. Siedziałam więc na miejscu dla aresztantów, ale cała szczęśliwa, że nie muszę używać własnych nóg. Przez całą drogę miło sobie gawędziliśmy z moimi wybawcami. Kiedy byliśmy już prawie przy metrze policjanci oznajmili mi, że zamierzają się zatrzymać w kawiarni i kupić donuty. I do dziś nie wiem, czy naprawdę mieli taki zamiar, czy w ten sposób zażartowali sobie ze stereotypu utrwalanego w filmach...

Mój krótki pobyt w Los Angeles dobiegł końca, ale bardzo cieszę, że udało mi się tam pojechać i zobaczyć to wszystko na własne oczy.