poniedziałek, 10 października 2016

Z pamiętnika podróżnika (20) - Spacerem po Albuquerque

Po bardzo intensywnej sobocie zasłużyłam na trochę odpoczynku. Nie nastawiłam budzika i ranek rozpoczęłam bardzo leniwie. Spokojnie przygotowałam się do wyjścia, zapakowałam wodę na cały dzień i wyruszyłam w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Miałam ochotę na cokolwiek, byle nie było ostre. Okazało się, że w Nowym Meksyku, gdzie nawet do śniadaniowego burrito dodają zielone chilli, nie jest to takie proste. Po kilkunastu minutach poszukiwań udało się znaleźć odpowiednią kawiarnie i już siedziałam przy pysznej kawie i kanapeczce i planowałam resztę dnia. 


Zwiedzanie Albuquerque rozpoczęłam wycieczką po kampusie University of New Mexico. To był strzał w dziesiątkę, bo w niedziele było tam niesamowicie spokojnie, a budynki mają ciekawy, nieregularny kształt i wyglądają jakby były zrobione z gliny. Nawet akademiki zbudowane są w podobnym stylu. Momentami czułam się jak na planie Flinstonów.



Uniwersytet podobał mi się nie tylko ze względu na oryginalną architekturę, ale także przywołał pozytywne wspomnienia z okresów studiów i wzbudził tęsknotę za kampusowym życiem. 

Po krótkiej przerwie w uniwersyteckim parku skierowałam swoje kroki do dzielnicy Nob Hill. Najpierw po prostu spacerowałam po okolicy oglądając zwyczajne, ale jakże przyjemne dla oka domy.



Później wróciłam na główną drogę, która niegdyś była częścią słynnej Route 66. Fragment znajdujący się w Albuquerque obecnie nie jest już autostradą, ale częściowo zachował swój charakterystyczny klimat. Lokalne biznesy i motele znajdujące się w przydrożnych budynkach o nieskomplikowanej bryle - ten widok zna chyba każdy, kto widział chociaż kilka amerykańskich filmów. I chociaż nie jest to ósmy cud świata, ciekawie było zobaczyć to na własne oczy.




Zmęczyłam się już trochę chodzeniem i zaczęłam się rozglądać za miejscem na obiad. W międzyczasie Clark dał mi znać, że wrócił już z pracy, więc jak tylko zjadłam to spotkaliśmy się i wspólnie udaliśmy się do centrum. Nie zrobiło ono na mnie jakoś szczególnie wielkiego wrażenia. Kilka wyższych budynków, dużo restauracji i niewiele ponad to. Naszym celem było jednak Old Town, czyli najstarsza część miasta. Tam czekała na mnie kolejna porcja uroczych domków, które tak mi się spodobały. Było także sporo zabytkowych samochodów i sklepów z pamiątkami,



Albuquerque jest dość rozległe, przez cały dzień byłam na nogach, więc gdy około 21 wróciłam do domu Clarka nie miałam już siły na nic. Nawet nie byłam specjalnie głodna, więc po prostu poczytałam trochę i uderzyłam w kimono.

W poniedziałkowy poranek wstałam dość wcześnie, bo po drodze na lotnisko chciałam jeszcze odwiedzić Los Pollos Hermanos - restaurację, a właściwie fast food znany z serialu Breaking Bad. Sprzedawcy pamiątek w Albuquerque na każdym kroku przypominają turystom, że to właśnie w tym mieście kręcony był ten popularny serial. Niektóre gadżety były naprawdę pomysłowe.







Po wizycie w Los Pollos Hermanos, który w rzeczywistości nazywa się Twisters udałam się prosto na lotnisko. Kolorowe balony, urocze domki i świetna pogoda, to wszystko sprawiło, że uległam czarowi Nowego Meksyku. Kto wie, może jeszcze kiedyś znowu tu zawitam...

1 komentarz:

  1. Albuquerque kojarzę z Breaking Bad. Kilka pierwszych zdjęć bardzo przypominają mi ten serial :)

    OdpowiedzUsuń