sobota, 13 lutego 2016

Cała prawda o Snowzilli

Ostrzegawcze prognozy pogody, komunikaty, by nie wychodzić z domu, zamknięte szkoły, zamknięte metro, nie działające autobusy. Tak wyglądał Waszyngton podczas wizyty Snowzilli. Czy naprawdę było tak strasznie, by zamykać całe miasto na dwa dni?

Zacznijmy od śniegu. Rzeczywiście spadło go sporo, tak do kolan spokojnie. Jak na dwa dni opadów to dość imponujący wynik. O ile mnie pamięć nie myli, to poza górami nigdy takiej ilości śniegu nie widziałam, a już na pewno nie w mieście.




Prognozy zapowiadały jednak nie tylko obfite opady śniegu, ale też silny wiatr. Wyczekujący na katastrofę musieli się jednak mocno rozczarować, bo przez większość czasu nie wiało prawie wcale, a gdy już zdarzał się jakiś ruch powietrza, to podmuchy całkowicie mieściły się w normie.

Snowzilla okazała się zatem być nie śnieżną burzą, ale zwyczajnymi, chociaż dość znacznymi opadami śniegu. Zaczęło sypać w piątek około trzynastej, a w sobotę późnym wieczorem było już po wszystkim. W niedzielny poranek powitało nas piękne słońce.



No tak, śnieżek popadał sobie przez półtorej dnia w weekend, a szkoły zamknięte przez cały następny tydzień, bo tyle trwało odśnieżanie dróg i doprowadzanie chodników do używalności. I to już dla mnie absurd zupełny, bo miasto zamiast robić to na bieżąco, przez piątek i sobotę nie robiło nic, by potem nagle zerwać się do oczyszczania ulic. Było to oczywiście trudniejsze, niż gdyby odśnieżali także w czasie opadów.

Opóźnienie w rozpoczęciu prac nie tylko utrudniło późniejszą robotę, ale i spowodowało dodatkowe problemy. No bo śnieżyca sobie, a na przykład takie szpitale muszą przecież funkcjonować. Nie wszyscy mogli zamknąć się w domach na dwa dni. A skoro byli tacy, którzy musieli pracować, to do tej pracy musieli jakoś dotrzeć. Szczęściarze mieszkający niedaleko poradzili sobie jakoś idąc na piechotę. Ale co z resztą? Czytałam o osobach, które jechały rowerem. Nie chcę nawet myśleć jak ciężkie musiało to być zadanie w śniegu po kolana. Inni, zapewne nie mając wyboru, wsiadali w samochód, co też raczej bezpieczne nie było. Można więc powiedzieć, że miasto w jakiś sposób naraziło mieszkańców na niebezpieczeństwo.



Metro, jak już wspomniałam, nie działało przez dwa dni, a właściwie dwa i pół, o autobusach nie wspomnę. Na trasie miejskich pociągów są odcinki naziemne, można więc jeszcze zrozumieć, dlaczego te stacje były zamknięte. Ale reszta? W Nowym Jorku, do którego również zawitała Snowzilla metro działało bez większych utrudnień. W Waszyngtonie tłumaczenia były takie, że przecież wejścia do podziemnych tuneli trzeba odśnieżyć. No tak, skoro nie robi się tego na bieżąco, to potem nagle jest kilka ton śniegu do przerzucenia.

Podsumujmy więc: tak opady śniegu były obfite. Zapowiadany koniec świata jakoś jednak nie nastąpił. Snowzilla przyspożyła stolicy USA sporo problemów, ale spora część z nich została spotęgowana przez działania (a właściwie ich zaniechania) lokalnych władz.

I jeszcze na sam koniec jedna myśl. Znajomi Amerykanie słuchając moich narzekań i żartów, z tego, w jaki sposób radzą sobie ze śniegiem najczęściej tłumaczyli, że opady białego puchu są tutaj rzadkością.



Serio? To dlaczego wszyscy nasi sąsiedzi mają szufle do odśnieżania, a nawet kilka? Dlaczego, gdy poszliśmy do parku w niedzielę to wszyscy mieli sanki i specjalne spodnie na śnieg? No właśnie...

O tym, co się działo w DC tuż przed Snowzillą możecie przeczytać tutaj.

1 komentarz:

  1. Po co chodzić na siłownie jak można poprzerzucać śnieg.

    OdpowiedzUsuń