piątek, 30 października 2015

O tym jak znalazłam pracę

O szkołach waldorfskich po raz pierwszy usłyszałam podczas zajęć na studiach. Mała wzmianka, pewnie jakieś pół strony w notatkach. Było przecież tyle innych ważnych rzeczy do nauczenia - system edukacyjny w starożytnej Sparcie czy filozoficzne systemy z przełomów XIX i XX wieku.

Gdy po napisaniu magisterki zastanawiałam się co ze sobą zrobić, nazwa szkoła waldorfska pojawiała się po raz drugi. Jedną z opcji, którą rozważałam był wyjazd na Wolontariat Europejski właśnie do jednej z takich szkół. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale zaczęłam szukać informacji na temat pedagogiki steinerowskiej, na której oparte są szkoły waldorfskie i odkryłam, że ich ideologia w dużej mierze pokrywa z moim wyobrażeniem o dobrej edukacji.

Przed wyjazdem do Stanów postanowiłam, że chciałabym znaleźć pracę, w której nauczę się czegoś zupełnie nowego. Przypomniałam sobie o szkołach waldorfskich i zaczęłam szukać takich placówek w okolicach Waszyngtonu. Okazało się, że jest ich kilka. Odwiedziłam ich strony internetowe i na jednej z nich znalazłam informację o tym, że poszukują asystenta nauczyciela do nowego programu dla dzieci 5-8 letnich Waldorf in the Woods (Waldorf w lesie). Zupełnie jeszcze nieświadoma, że uzyskanie pozwolenia na prace będzie kosztowało tyle czasu i wysiłku (nie wspominając o 380 dolarach) wysłałam swoje CV i list motywacyjny.


W lipcu, pochłonięta przygotowaniami do przeprowadzki za ocean zapomniałam na jakiś czas o całej sprawie. Jakież było moje zdziwienie, gdy na początku sierpnia dostałam maila z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną. W odpowiedzi wytłumaczyłam, że na miejscu będę dopiero za dwa tygodnie i zapytałam o możliwość skorzystania ze skypa. Ku mojemu zdziwieniu szkoła chętnie zgodziła się na moją propozycję i kilka dni później rozmawiałam z kierowniczką za pośrednictwem komunikatora internetowego.

Trudno było ocenić mi jak mi poszło. Z jednej strony rozmowa była miła, z drugiej miałam wątpliwości co do moich umiejętności językowych, bo na co dzień porozumiewam się przede wszystkim po polsku i po hiszpańsku, po angielsku zdecydowanie rzadziej i na pewno wyszłam z wprawy. Postanowiłam jednak na wszelki wypadek sprawdzić jak wygląda sprawa pozwolenia o pracę. A nuż, widelec mnie zechcą zatrudnić.

Okazało się jednak, że nie doceniłam amerykańskiej biurokracji. Mogłam mieć nadzieje, że w szkole przymkną jakoś oko na moje błędy językowe, ale raczej nie było szans, by przeskoczyć 3-miesięczny czas oczekiwania na pozwolenie na pracę. Wiedziałam już zatem, że nawet jeśli złożą mi ofertę, to nie będę miała możliwości jej przyjąć.

Kilka dni po rozmowie na skypie otrzymałam wiadomość, że ponieważ potrzebują pracownika już teraz-zaraz, zdecydowali się zatrudnić kogoś innego. Zaznaczyli jednak, że chcą pozostać w kontakcie i zachęcili bym odezwała się do nich, gdy będę już na miejscu.

Po przyjeździe do Stanów i załatwieniu najpilniejszych spraw zabrałam się za przygotowanie dokumentacji potrzebnej do uzyskania work premission. Wysłałam wszystko pod wskazany adres i pozostało mi już tylko czekać, aż przyślą mi moje pozwolenie. We wszystkich źródłach, z których korzystałam przy wypełnianiu formularzy podawano informację, że czas oczekiwania to około 3-4 miesiące. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu i radości moja karta dotarła do mnie już po pięciu tygodniach.

Zaczęłam przeglądać oferty na cragislist (popularny amerykański portal z ogłoszeniami), zajrzałam też na witryny szkół waldorfskich w okolicy. Okazało się, że jedna z nich, ta sama, z którą kontaktowałam się wcześniej, poszukuje nauczycieli do aftercare, czyli takiej powiedzmy świetlicy. Szybko wysłałam CV i list motywacyjny i dwa dni później dostałam zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną.

Elegancko ubrana przekroczyłam progi szkoły. Zameldowałam się na portierni i zostałam skierowana do jednej z sal lekcyjnych. Otworzyłam drzwi i stanęłam jak wryta, czekało na mnie 15 osób. Tak, miałam odbyć swoją rozmowę kwalifikacyjną przed CAŁYM gronem pedagogicznym. Warto dodać, że grono, a przynajmniej jego większość przypominało Koło Gospodyń Wiejskich. Taki klub babć z robótkami ręcznymi plus może ze trzy osoby nieco z innej bajki. Przez chwilę miałam ochotę wziąć nogi zapas, ale opanowałam nerwy i starałam się jak najlepiej odpowiadać na pytania. Wszyscy wydawali się bardzo mili, więc na koniec rozluźniłam się na tyle, że pozwoliłam sobie nawet na kilka żartów. Ogólnie, chyba nie poszło mi źle.

Zaraz po powrocie do domu otrzymałam maila z zapytaniem, czy mogłabym wrócić do szkoły jutro, bo chcieliby zobaczyć mnie w akcji, czyli poobserwować moje interakcje z dzieciakami w czasie zajęć. To akurat nie zdziwiło mnie zupełnie, spotkałam się już z taką prośbą podczas rekrutacji w innych placówkach edukacyjnych. Kolejnego dnia udałam się zatem do szkoły, by spotkać się z dzieciakami. Było akurat dość ciepło i słonecznie, więc przez większość czasu byliśmy na placu zabaw i uczniowie spędzali czas wedle własnego uznania. Przedstawiłam się wszystkim, a później rozmawiałam i bawiłam się z tymi, którzy do mnie podchodzili. Miałam też okazję poznać kilku nauczycieli, a także babcię dwójki uczniów. Mam wrażenie, że to też była część procesu rekrutacyjnego i babcia, członkini Rady Szkoły była "podstawiona", bo jej wnuków w szkole tego dnia już nie było.

Na tym się jeszcze nie skończyło. Zostałam poproszona o podanie dwóch kontaktów "profesjonalnych", najlepiej numerów telefonu. Wyobraźcie sobie, że szkoła zadzwoniła do nauczycielki w Hiszpanii, z którą współpracowałam w Granadzie, a także do przedszkola, w którym pracowałam w Polsce, aby wypytać o moje umiejętności i kwalifikacje.

Po tym maratonie w sobotę rano obudził mnie dźwięk maila z wiadomością, że CHCĄ MNIE ZATRUDNIĆ. Hurra!

Teraz jeszcze tylko background check, wizyta u notariusza, wizyta u lekarza i uwaga, uwaga, co za niespodzianka - pobranie odcisków palców i będę mogła zaczynać pracę. Szkoło Waldorfska - nadchodzę!

P.S. Wielkie podziękowania dla Aleksandry :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz