Z podróżami już tak chyba jest, że nie ważne czy człowiek wybiera się zaledwie 50 kilometrów od domu czy ponad 500 - na horyzoncie zawsze czekają przygody. Po moją miesięczną dawkę przgód wybieram się tym razem zdecydowanie dalej niż bliżej - aż do Nowego Meksyku.
W piątek tuż po zakończeniu lekcji z szóstą klasą zamiast wrócić do domu udałam się prosto na lotnisko. Tym razem dotarcie na nie nie sprawiło żadnego problemu, bo zamiast loteryjnego metra wykosztowałam się na ubera i po trzydziestu minutach byłam już na miejscu. Czułam się nienajlepiej właściwie już od początku tygodnia, ale dzisiaj podekscytuwanie podróżą i paracetamol skutecznie tłumiły ból głowy.
Stanęłam w kolejce do odprawy i po odczekaniu kilkunastu minut w ogonku mogłam już położyć plecak na taśmie. Przede mną czekały jeszcze dwie babeczki około dzisięć, pietnaście lat starsze ode mnie i rodzinka z dwójką dzieci i wózkiem. Nagle taśma przestała się ruszać. W środku utknęły czyjeś bagaże. Usłyszałam strzępki rozmowy celników i zdawało mi się, że wspomnieli coś o pasku, który zaklinował się gdzieś po drodze.
Nie wiem dlaczego, ale przez chwilę pomyślałam, że mogłabym jakoś pomóc. Obaj celnicy byli baaardzo słusznych rozmiarów i zdecydowanie nie zmieściliby się w luce, w której znikały bagaże. Przez ten krótki moment wyobraziłam sobie, że położenie się na taśmie i zanurkowanie w poszukiwaniu problematycznego paska byłoby niesamowicie zabawne. Po chwili namysłu postanowiłam jednak nie ulegać pokusie i nie bawić się w Superwoman. No cóż, chyba nigdy się nie dowiem, jak czuje się mleko w supermarkecie sunące po taśmie do rąk kasjera.
W każdym razie pasek utknął na dobre i trzeba było przenieść się do innej kolejki. Tym razem kontrola poszła sprawnie, ale przez te emocje i dywagacje czy zostać bohaterką lotniska czy nie sprawiły, że poczułam silną potrzebę udania się do toalety. Weszłam do kabiny, zamknęłam drzwi i po chwili przez ściankę działową usłyszałam głośnego bąka. Nie minęła nawet sekunda a sprawczyni głośno, tak by cała łazienka słyszała, krzyknęła "excuse me". Ledwo powstrzymałam się od śmiechu. Co za kultura w tych Stanach!
No ale my tu gadu gadu a właściwie piszu piszu, ale nie zdradziłam Wam jeszcze celu mojej wizyty w Albuquerque. Otóż kilka lat temu, gdy mieszkałam w Granadzie moim współlokatorem był pewien Amerykanin pochodzący z Nowego Meksyku. Opowiedział mi o odbywającym się w jego mieście festiwalu balonów (tych dużych, z gorącym powietrzem) i bardzo mnie zaintrygował. Obejrzałam sobie zdjęcia w internecie i szalenie mi się podobały, ale nigdy nie marzyłam nawet o tym, że zobaczę to na własne oczy. Szczęśliwie złożyło się, że w trakcie trwania festiwalu mam trzy dni wolnego. Kupiłam więc bilety i lecę. Bardzo cieszę się nie tylko na sam pobyt w Albuquerque, ale nawet na przesiadkę w Dallas. To będzie pierwszy raz, gdy postawię swoją stopę na ziemi teksańskiej. Czy spotkam tam prawdziwego kowboja? Czy wszyscy noszą kapelusze i wysokie buty? Tego dowiecie się już w następnym odcinku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz