wtorek, 22 grudnia 2015

Z pamiętnika podróżnika (10) - Przystanek Buffalo, stan Nowy Jork




Miejsca, które do tej pory odwiedziłam w Stanach to przede wszystkim duże miasta. Ogólnie rzecz biorąc normalne miejsca, w których mieszkają normalni ludzie i jest dość bezpiecznie. No dobra, może od czasu do czasu zdarzy się w waszyngtońskim metrze jakiś spontaniczny człowiek, który nagle zapragnie zatańczyć lub zaśpiewać na oczach wszystkich wcale nie oczekując zapłaty za swoje popisy. Są też tacy, którzy wdają się w kłótnie z konduktorem mówiącym przez głośniki, co zawsze jest ciekawe, bo konduktor ich słyszeć oczywiście nie może. Ale generalnie jest dość spokojnie.


Wyprawa do Wodospadów Niagara, a właściwie związana z nią podroż powrotna i kilkogodzinne czekanie na stacji autobusowej w Buffalo pozwoliło mi ujrzeć zupełnie inny obraz Ameryki. Być może bardziej prawdziwy, chociaż może wydawać się nieco surrealistyczny.


Stacja autobusowa w Buffalo to hala wielkości dwóch sporych sal gimnastycznym. Na środku wielkiej przestrzeni znajduje się wysepka z czymś pomiędzy barem i kawiarnia. Przed wysepka kilkanaście okrągłych stolików otoczonych krzesłami, a po bokach obok drzwi prowadzących na stanowiska autobusowe rzędy plastikowych foteli dla oczekujących pasażerów. Budynek już nie najnowszy, na oko około 30-40 lat, ale widać, że odnowiony kilka lat temu. Jeden z kątów, w którym jeszcze niedawno były wyjścia na kolejne stanowiska, jest odgrodzony drewnianymi płytami z napisem restroom construction. Widać dopiero po tych kilkudziesięciu latach ktoś zorientował się, ze może jednak w poczekalni przydałaby się toaleta. Na razie znajduje się w baraku obok dworca.


Ponieważ do przyjazdu naszego autobusu jeszcze ponad cztery godziny zamawiamy w barowej wysepce herbatę i kanapki (o dziwo całkiem smaczne) i obserwujemy życie stacji. Jest co oglądać, wydaje się ze budynek oprócz poczekalni pełni funkcje centrum towarzyskiego Buffalo. Przychodzą tu grupami nastolatki, napić się coli i pogadać z przyjaciółmi. Trochę to śmieszne, trochę straszne, ze w miasteczku nie ma innego miejsca, do którego mogliby pójść. A może to po prostu jedno z niewielu bezpiecznych miejsc w okolicy, bo po drugiej stronie baru znajduje klitka, w której urzędują policjanci. Ogólnie to przysypiają przed telewizorem, ale co jakiś czas wyłaniają się ze swojej jaskini i stukając krzesłem w podłogę budzą przysypiających przy stolikach bezdomnych.

Nagle pojawia się on - Człowiek-Impreza, postać doskonale znana z polskich tramwajów i autobusów. Jednostajny szum stacji, na który składają się dźwięki rozmów oczekujących podróżnych i świst wentylacji zostaje brutalnie zakłócony przez głośną muzykę wypływającą się z telefonu komórkowego dzierżonego dumnie przez ciemnoskórego czterdziestoparolatka. Z uśmiechem na twarzy i towarzyszką u boku zasiada zadowolony przy jednym ze stolików. Jakiż on ma gust! Czy on jest DJ-em? Może to ktoś sławny? Wszyscy wokół powinni mu dziękować za wspaniałe chwile przy tych relaksujących rytmach. A przynajmniej na to wskazuje jego mina. Jego geniusz pozostaje jednak niedoceniony. Nikt nie podchodzi z podziękowaniami, nikt nie zostaje porwany przez muzykę, nikt nawet nie podryguje. Mistrz dworcowej imprezy zniechęca się brakiem wrażliwości innych na sztukę, wychodzi ze stacji i znika w ciemności.

Niewiele czasu po nim pojawia się kolejne ciekawe indywiduum - Człowiek z Kulą dyskotekową na szyi. Szkoda, że telefonowy maestro nie doczekał jego przybycia, razem na pewno rozkręciliby zabawę. Cóż za niefortunny brak koordynacji. Dyskotekowa kula na szyi pełni nie tylko funkcję biżuterii, ale jest też skrytką, można ją odkręcić i włożyć coś do środka. Na pewno są tam same skarby. Człowiek z Kulą kręci się trochę po poczekalni, wychodzi, by następnie wrócić, pokręcić się jeszcze raz i zniknąć na dobre.

Przez chwilę dworzec znów jest spokojny. W poczekalni nie ma tablic z informacją na temat przyjazdów i odjazdów, więc co jakiś czas do hali wchodzą kierowcy przybyłych autobusów i głośno wykrzykują nazwę firmy przewozowej i kierunek, w którym odjeżdżają. Do naszego zostało jeszcze sporo czasu, postanawiamy więc uzupełnić nasze zapasy wody. W tym celu udaję się do automatów z napojami. Tam czeka mnie kolejna niespodzianka. Na jednej z maszyn z jedzeniem ostrzeżenie: "Wrzucasz tu pieniądze na własną odpowiedzialność. Na dworcu nie ma nikogo z firmy zarządzającej automatami. Policja nie oddaje straconych pieniędzy." Uśmiecham się pod nosem, bo już wyobraziłam sobie tych oburzonych Amerykanów udających się do policyjnej klitki z żądaniem zwrotu pieniędzy. Postanawiam jednak zaryzykować te pięćdziesiąt centów, wrzucam monetę i wygrywam wodę. Jednak działa.

Wracam na miejsce obok Borjy. Czytamy sobie. Podchodzi jakiś pan o zapachu nie najświeższym i pyta czy wiemy co to GPS. Mówimy, że wiemy. Być może chce zapytać o drogę. A może to tylko pretekst byśmy odpalili Google Maps, a on sobie obczai jakie mamy telefony. Ale Pan Nieświeży jest oryginalny, chce nam sprzedać GPS. Gdy odmawiamy zakupu przekonuje nas, jak wspaniałe jest to urządzenie. Zabierze nas wszędzie gdzie chcemy. Czy nas coś ominęło i wynaleziono teleportację. Odmawiamy raz jeszcze. Nieświeży orientuje się, że interesu z nami nie ubije. Rusza więc na podbój kolejnych stolików. "Czy chcecie kupić GPS? On was zabierze wszędzie, gdzie tylko chcecie!"

Normalnie kino bambino. Tylko gdzie jest popcorn?!

niedziela, 13 grudnia 2015

Z pamiętnika podróżnika (9) - Wodospady Niagara

Jakiś czas temu zrobiłam sobie listę miejsc, które podczas tych dwóch lat w Stanach chciałabym odwiedzić. Listą tą podzieliłam się zresztą z Wami, kto jeszcze nie czytał niech klika tutaj. W zeszły weekend udało się odwiedzić pozycję numer dwa czyli Wodospady Niagara.


Nasz plan był nieco szalony - dwanaście godzin w autobusie, później cały dzień zwiedzania i na koniec znów dwanaście godzin podróży. No ale czego się nie robi by zaoszczędzić na noclegach. Gdy przybyliśmy na Union Station okazało się, że odjazd autokaru opóźniony jest o godzinę. No pięknie się zaczyna. I tu ciekawostka. Na dworcu nie było żadnych ekranów wyświetlających na bieżąco odjazdy autobusów, ani w poczekalni, ani nigdzie indziej. Jedynym sposobem by być na bieżąco, bo a nuż widelec autobus jednak przyjedzie wcześniej, było stanie w zimnych podziemiach stacji, skąd odjeżdżają autokary. Podziemia nie dość, że zimne, to jeszcze zadymione spalinami, ledwo można było oddychać. 

Po konsultacji z uroczym panem przedstawicielem firmy Megabus, który przekazał nam radosną wieść o "małym" opóźnieniu postanowiliśmy jednak dać chwilę wytchnienia naszym płucom i udać się do ciepłej i nieskażonej spalinami poczekalni. Co jakiś czas na zmianę sprawdzaliśmy, czy czas opóźnienia nie uległ zmianie. Nasza przezorność okazała się słuszna, po półgodzinie czekania nasz autobus wyłonił się z chmury zanieczyszczeń.


Następne dwanaście godzin to już sama poezja przewracania się z boku na bok, szukania wygodnej pozycji i nadziei, że w końcu uda się zasnąć. Nadziei niestety złudnej. Punkt szósta rano dojechaliśmy do Buffalo w stanie Nowy Jork. Zmęczeni powlekliśmy się w poszukiwaniu przystanku, z którego odjeżdża miejski autobus w kierunku Niagara Falls. Nie było to trudne i kilka minut później mknęliśmy już w stronę pięknych wodospadów. Po drodze zaczęło świtać, być może uda się zdążyć na wschód słońca, myśleliśmy. Zdążyć udało się chyba w sam raz, szkoda tylko, że chmury wszystko zasłoniły. A wujek Google mówił, że pogoda będzie ładna. Nieładnie tak kłamać, wujku.

Tak czy siak dotarliśmy do wodospadów jeszcze przed siódmą rano. Szum spadającej wody słychać w całym miasteczku. Na miejsce można dotrzeć bez mapy, kierując się jedynie słuchem. Pierwsze spojrzenie na Niagara Falls i zamieramy na chwilę podziwiając piękno natury.Wodospad piękny, tylko ta okolica... 

Wyobraźcie sobie taki Starogard Gdański albo lepiej jakieś inne małe, ale turystyczne miasteczko typu Władysławowo czy Hel, dodajcie do tego obskurne centrum handlowe i kilkudziesięciopiętrowy, ultranowoczesny budynek kasyna. Tak właśnie wyglądają okolice jednego z najbardziej znanych wodospadów na świecie po stronie amerykańskiej. Wszystko wokół było jeszcze zamknięte i to nie tylko ze względu na wczesną porę. Na drzwiach wielu restauracji i kafejek wisiała informacja, że zamknięte do marca, gdy sezon zacznie się na nowo.


Wygląd strony amerykańskiej zaskakuje, ale to jeszcze nic w porównaniu do tej kanadyjskiej. Wieżowce, kasyna, hotele - wygląda jakby jedna z dzielnic Nowego Jorku przeniosła się tu na chwilę. Widok pędzącej z prędkością 65 kilometrów na godzinę wody w wodospadzie kontrastuje z typowym wielkomiejskim krajobrazem.


Wybieramy się na mały spacer po okolicznych wyspach, podziwiając widok na rzekę i obserwując liczne ptactwo. Chłód i wilgoć w powietrzu odświeżają nas nieco po nieprzespanej nocy, a nasze żołądki dają nam znać, że już chyba pora na jakieś porządne śniadanie. Znajdujemy kafejkę, zamawiamy gorącą herbatę i przepyszne bułeczki cynamonowe. Nie śpieszymy się wcale, bo chcemy się ogrzać i nabrać energii na dalsze zwiedzanie. Kilka minut po dziesiątej wchodzimy do centrum informacji turystycznej, gdzie zaopatrzymy się w darmowe mapki okolicy. Stateczek i zejście do podnóża wodospadu są oczywiście zamknięte poza sezonem. Możemy jednak podziwiać widoki ze specjalnej wieży. To chyba najlepszy widok na American Falls.




No właśnie, nie wyjaśniłam chyba jeszcze jednej ważnej rzeczy, chociaż ci pojętni pewnie domyśli się chociażby po tytule postu. Niagara to nie jeden wodospad, a kilka. Dwa amerykańskie - Amercian Falls (cóż za oryginalna nazwa!) i wąziutki Ślubny Welon oddzielone od siebie małą wysepką oraz jeden kanadyjski, ten najbardziej znany - Horseshoe Falls czyli Podkowa.

Po nacieszeniu się widokiem z wieży orientujemy się, że widzieliśmy już wszystko, co da się zobaczyć o tej porze roku po stronie amerykańskiej, więc przygotowujemy paszporty i przez Rainbow Bridge przeprawiamy się do Kanady.

Pogoda zaczyna się poprawiać, chmury rozrzedzają się i widać coraz więcej słońca, a my otrzymujemy natychmiastowe wyjaśnienie od natury, czemu most na granicy zwany jest tęczowym.


Z drugiej strony rzeki możemy jeszcze raz obejrzeć obydwa wodospady amerykańskie, ale nieco z innej perspektywy. Może lepiej widać wielkie skały u podnóża, o które rozbija się woda, ale mnie bardziej do gustu przypadł widok z wieży - pofalowane zakrętasy spadającej wody. Od strony kanadyjskiej wszystko to wygląda płasko.



Po zrobieniu kilku fotek kontynuujemy spacer deptakiem wzdłuż rzeki. Zza zakrętu powoli wyłania się Podkowa. Ależ piękność! Można stać i się gapić i gapić i nie ma się dość.



Aby dopełnić naszą wizytę schodzimy do podnóży wodospadu, bo jak się okazuje - w Kanadzie można. Można wejść do tunelu znajdującego się za wodospadem, a także na podest tuż przy nim, by dać się opryskać wodą.




Od podziwiania tych cudów wreszcie zgłodnieliśmy, zresztą była już pora obiadu. Udaliśmy się więc do restauracji z pięknym widokiem na kanadyjską Podkowę.


Jedzonko było naprawdę zacne, nie odmówiliśmy sobie również deseru, czyli sernika o smaku syropu klonowego. Pycha!


Po obiadku mieliśmy okazję obserwować jeszcze kilka tęcz. Zresztą nie tylko to zjawisko można obserwować przy wodospadach. Można zobaczyć jak tworzą się chmury, a następnie jak drobinki wody w nich stają się zbyt ciężkie i zamieniają się w kropelki wody i spadają na ziemię.


Przeszliśmy się deptakiem wzdłuż rzeki jeszcze kilka razy. Słońce chyliło się ku zachodowi, niebo zaczęło zmieniać kolory, wodospad zresztą też.



Zostało nam jeszcze tylko poczekać do zmroku, by zobaczyć kolejne oblicze Wodospadów Niagara. Woda i kolorowe światła - to zawsze zdaje egzamin. Brakowało może tylko odpowiedniej oprawy muzycznej. Ale na upartego można sobie przecież coś zaśpiewać pod nosem.



Dzień dobiegał końca, nasza przygoda z wodospadami też. Ponownie przekroczyliśmy granicę i udaliśmy się do Buffalo, a stamtąd autokarem do Waszyngtonu.

Wyprawa myślę bardzo udana, jedyną rysą jest niestety trochę za bardzo kontrastująca z pięknem natury okolica wodospadów. Na szczęście jeszcze przed wycieczką zostałąm ostrzeżona, więc nie była to przykra niespodzianka, ale coś, na co byłam przygotowana. Zresztą teraz już wiem, że Niagara potrafi sprawić, że zachwycisz się mimo wszystko i zupełnie zapomnisz o tych kasynach i hotelach wokół wptrując się w spadającą z niesamowitą prędkością wodę.

wtorek, 8 grudnia 2015

Odwiedziny w National Air and Space Museum

Mieszkam w Waszyngtonie już kilka miesięcy i wciąż odkrywam nowe miejsca. Wielkim plusem tego miasta jest to, że znajduje się tu największy kompleks muzeów na świecie, a w dodatku większość z nich jest zupełnie za darmo.

W niedzielę tydzień temu wybraliśmy się z Borją do Muzeum lotnictwa i przestrzeni kosmicznej.


Muzeum jest ogromne, wszak musi pomieścić liczne modele samolotów czy rakiet. Możemy prześledzić historię lotnictwa poczynając od projektów maszyn latających autorstwa Leonarda Da Vinci, a kończąc na supernowoczesnych samolotach wojskowych i pasażerskich, które latają teraz nad naszymi głowami.





Możemy zobaczyć w jaki sposób były rozpędzane samoloty, zanim jeszcze miały silniki.


A także obejrzeć wnętrza samolotów sprzed kilkudziesięciu lat. Trochę się różni od Ryana czy Wizza, prawda?



Ciekawym dopełnieniem zbiorów są stroje noszone przez pilotów i personel pokładowy.


Jedną z najlepszych części wystawy jest moim zdaniem sala "Jak to lata?", w której można samodzielnie wykonać liczne eksperymenty pozwalające zrozumieć w jaki sposób tak wielkie maszyny jak samoloty mogą w ogóle unosić się w powietrzu.


W części dotyczącej kosmosu możemy zobaczyć przede wszystkim różne rodzaje rakiet.


W zbiorach muzeum znajduje się również ogromy teleskop.


Można także dowiedzieć się jak wygląda codzienne życie na stacji kosmicznej oraz obejrzeć kosmiczną toaletę.


Na koniec warto zajść do sklepu z pamiątkami, nawet jeśli nie zamierzamy nic kupić. Stroje astronautów dla maluchów czy gadżety z Gwiezdnych Wojen to tylko niektóre z ciekawych rzeczy, które można tam znaleźć. Warto sobie chociaż pooglądać.




Muzeum lotnictwa i przestrzeni kosmicznej na pewno nie jest najważniejszą atrakcją Waszyngtonu, ale jeśli zatrzymacie się w stolicy USA na dłużej niż 2-3 dni to na pewno jest to miejsce godne odwiedzenia.


wtorek, 1 grudnia 2015

5 rzeczy, które zdziwiły mnie w USA

1. Woda w toalecie

Załatwiając po raz pierwszy potrzeby fizjologiczne w amerykańskiej toalecie można się nieźle zdziwić, a nawet... przestraszyć. Wchodzisz, woda wypełnia muszlę do tego stopnia, że wydaje się, że coś jest nie tak. Jakby była zapchana i wodę trochę wybiło do góry. Idziesz więc do kabiny obok, a tam to samo. Zakładasz więc, że widocznie to normalne i zasiadasz by załatwić, to co zamierzałeś załatwić. Wstajesz, wciskasz spłuczkę i zastygasz na chwilę ze strachu, szczególnie jeśli akurat wszedłeś na dwójkę. Woda zaczyna iść do góry. Czyli jednak toaleta była zapchana, myślisz i prawie zaczynasz ewakuować się z obszaru zagrożenia. Wtem woda i wszystko co w niej zostawiłeś jest zasysana, podobnie jak w toalecie samolotowej. I po strachu. Można się śmiać, ale na serio pierwsza wizyta w toalecie na lotnisku była dość stresująca.

2. Napiwki

Chyba jeszcze przed wyjazdem gdzieś słyszałam i gdzieś czytałam, że zostawianie napiwków w amerykańskich restauracjach jest nie wyborem, ale OBOWIĄZKIEM. Nie byłam jednak przygotowana, że jest to do tego stopnia sformalizowane. W większości restauracji, szczególnie tych nieco większych niż kilka stolików na rachunku wydrukowane są trzy opcje napiwku - 15%, 18% i 20%. Zostawienie mniejszej kwoty lub tym bardziej nie zostawienie żadnego napiwku jest bardzo źle widziane. Gdy pytam Amerykanów, czemu tak jest, odpowiadają, że kelnerzy mają naprawdę niskie stawki. Jakoś nie do końca mnie to przekonuje, moja koleżanka jest kelnerką i naprawdę nie jest tak, że zarabia grosze. Moim zdaniem napiwek powinien być uznaniowy i tyle, a już na pewno nie musi wynosić 20% kwoty zamówienia. Nie wspominając już o tym, że wymuszanie drukowaniem czegoś na  rachunku jest naprawdę nieeleganckie.

3. Biurokracja do potęgi n-tej

Och ile to się nasłuchamy i naczytamy wszędzie, że Ameryka to taki piękny kraj i wszystko jest możliwe, że wolność itp. Niestety szczególnie na początku za dużo wolności nie poczujesz, a wręcz po prostu poczujesz się mocno ograniczony przez BIUROKRACJĘ. Chcesz wynająć mieszkanie? Proszę bardzo sprawdzimy historię kredytową, a jeśli nie brałeś nic na kredyt to tym gorzej dla ciebie. Być może nawet nie wynajmiemy ci mieszkania. Skoro nie kupiłeś jeszcze niczego, na co cię nie stać, to na pewno jesteś podejrzany. Chcesz się wreszcie wpasować i aplikujesz o kartę kredytową? Och niestety, nie możemy ci jej dać, bo nigdy nie brałeś żadnego kredytu w Stanach. Prościej mówiąc nie przyznamy ci kredytu, bo nie masz i nigdy nie miałeś żadnego kredytu. Zamierzasz pracować? Przyjdź na pobranie odcisków palca, nie ufamy nikomu, musimy cię sprawdzić, tak na wszelki wypadek. I tak można mnożyć kolejne przykłady. Spodziewasz się wolności? Niespodzianka! Niewiele możesz zrobić, gdy jesteś Nowy.

4. Wszechobecne dziękuję

Gdy pierwszy raz zauważyłam w autobusie osobę dziękującą kierowcy za przejazd przy wysiadaniu, pomyślałam sobie, że to jakiś nadgorliwiec. Sytuacja powtarza się jednak za każdym razem, gdy podróżuję tym środkiem transportu. Niektórzy podchodzą do kierowcy, inni krzyczą "dziękuję" na cały autobus, bo wysiadają innymi drzwiami. Rodzice moich uczniów każdego dnia odbierając dzieci ze szkoły dziękują mi, mimo, że po prostu wykonuję swoją pracę, za którą mi płacą. W ogóle Amerykanie są bardzo mili i przyjaźni. Ludzie na ulicy witają nas i pozdrawiają. Nie znają nas, ale skoro idziemy na piechotę, znaczy, że mieszkamy gdzieś w okolicy i jesteśmy sąsiadami. Czasem może to nawet być denerwujące, ale właściwie, to może i całkiem miłe :)

5. Obsługa klienta

Zamówiłeś zupę i ci nie smakuje? A może kawa jest za zimna, jak na twój gust? Nie ma sprawy, nie bój się zwrócić do obsługi i powiedzieć im, co ci nie pasuje. Wymienią ci napój lub go podgrzeją, a być może nawet oddadzą pieniądze. Nasz klient, nasz pan. Byłam już świadkiem wielu sytuacji, gdy klienci prosili o wymianę dania, czy narzekali, że kubek nie jest wypełniony aż po brzegi. Wydaje się, że obsługa za nic w świecie nie chce pozwolić byś wyszedł nie zadowolony. Wielkie zaskoczenie na plus.

poniedziałek, 23 listopada 2015

Gala Fundacji Kościuszkowskiej

Po wielu tygodniach przygotowań w zeszłą sobotę odbyła się wreszcie wielka Gala Fundacji Kościuszkowskiej. Odpowiednią kieckę i buty na obcasach na szczęście zabrałam ze sobą za ocean. Potrzebowałam jeszcze kogoś, kto ułoży mi włosy. Założę się, że wszystkie babki przed imprezą udały się do fryzjera, mnie niestety nie stać tutaj na takie luksusy, ale na pomoc przyszła Bara, moja koleżanka Czeszka. Raz, dwa zrobiła porządek z moimi włosami i byłam gotowa na spotkanie z polonijnymi VIPami.


Miejsce, w którym odbywała się gala jest przepiękne. W końcu Mayflower to jeden z najstarszych i najdroższych waszyngtońskich hoteli. Gdy weszłam do głównej sali balowej pomiędzy stolikami kręciło się już całkiem sporo osób, mimo, że do oficjalnego rozpoczęcia zostało jeszcze trochę czasu. Wszyscy elegancko ubrani, w doskonałych humorach, witający siebie nawzajem. 


Sala powoli się wypełniała, z boku siedzieli dziennikarze z Telewizji Polskiej, którzy wyglądali na nieco znudzonych oczekiwaniem na rozpoczęcie. Gwar powitań i rozmów narastał. Nie znałam tam prawie nikogo, więc po prostu obserwowałam wszystko, co się dzieje dookoła. W tym szumie nikt nie zwrócił uwagi, że otworzyły się drzwi i do sali weszła główna gwiazda wieczoru - Agnieszka Holland. Nikt nie spojrzał na tę niziutką (mimo butów na koturnach) postać w skromnej, czarnej sukience, turkusowych koralach i charakterystycznych okularach.

Towarzysząca reżyserce Basia, szefowa oddziału Fundacji Kościuszkowskiej w Waszyngtonie poprosiła Panią Holland o podpisanie kilku plakatów i płyt DVD z jej filmami, przeznaczonych na cichą aukcję i odprowadziła ją do stolika. Na powitanie zerwał się Ambasador i jego świta. Przebudzili się też faceci z telewizji i przeprowadzili z Panią Agnieszką któtki wywiad. Następna w kolejce do rozmowy czekała już korespondentka Polskiej Agencji Prasowej.

Gdy krążący po sali goście zaczęli powoli kierować się w stronę swoich stolików na wielkim ekranie pojawiła się przygotowana przeze mnie prezentacja o historii polskiego kina. Najpierw przeszedł mnie mały dreszcz, przecież tutaj jest ponad sto osób, czy im się spodoba? Chwilę później zauważyłam jednak, że goście są bardziej zaaferowani szukaniem swoich miejsc i kontynuowaniem rozmów niż zerkaniem na ekran. Zaczęłam się zastanawiać, po co były te tygodnie pracy, zmieniania zdjęć, dopracowywania szczegółów... Na szczęście prezentację puścili jeszcze raz, gdy wszyscy siedzieli już w miarę grzecznie. Myślę, że wyszło całkiem profesjonalnie, chyba się podobało.


Basia, Cecilia oraz John oficjalnie powitali gości i rozpoczął się koncert fortepianowy, a potem kolacja. Dla mnie hitem była sałatka z przepysznym sosem oraz dodatkiem orzechów włoskich i malin. Drugie danie było już bardziej zwyczajne, mięso z dodatkami, chociaż oczywiście wszytko podane bardzo elegancko.

Gdy tylko kelnerzy uprzątnęli talerze, obejrzeliśmy krótki film podsumowujący twórczość Agnieszki Holland i rozpoczęła się ceremonia wręczania nagrody. Reżyserka krótko podziękowała za wyróżnienie i żartobliwie skomentowała, że statuetka, którą otrzymała jest nawet ładniejsza niż Oscar. 

Na laureatkę czekała niespodzianka w postaci filmików z gratulacjami od aktorów, producentów i innych reżyserów. Swoje pozdrowienia przesłali m.in. Andrzej Wajda, Ed Harris czy July Delpy. Miała przyjemność montować je wszystkie razem, znałam więc filmik na pamięć. Skupiłam się na obserwowaniu reakcji Pani Agnieszki i wydaje mi się, że była mile zaskoczona. Na koniec nawet dowcipnie skomentowała, że po tylu miłych słowach już możemy być pewni, że na nagrodę zasłużyła.

Po ceremonii goście mieli szanse na zadanie reżyserce kilku pytań. Odpowiadała bardzo cierpliwie i dowcipnie, naprawdę dało się odczuć, że to osoba z dużą klasą, która jednocześnie nie boi się wyrażać swojego zdania. 

Po serii pytań do Agnieszki Holland głos zabrał jeszcze Ambasador i można było przystąpić do deseru. Przy cieście i herbatce zaczęłam rozmawiać z polskim małżeństwem z mojego stolika. Zaprosili mnie do odwiedzenia Chicago i zaproponowali, że razem z Borja możemy się u nich zatrzymać. Z pewnością skorzystamy z oferty!


Gala dobiegała ku końcowi, wszystko udało się jak należy, została mi tylko jedna misja. Zrobić sobie zdjęcie z Panią Agnieszką. Niestety po pytaniach od publiczności tłum otoczył ją, wszyscy chcieli zamienić z nią chociaż słowo. Zrobiło mi się głupio. Widziałam, że jest już trochę zmęczona i nie chciałam się przepychać i prosić o wspólną fotkę. Reżyserka zbierała się już do swojego hotelu, wysłali kogoś po jej kurtkę i wyszła na korytarz. 

Zaczynałam się godzić z myślą, że ze wspólnego zdjęcia nici. Ale wtedy pomyślałam, że jednak napracowałam się przygotowując gale i miła pamiątka mi się należy. Przemieściłam się w stronę wyjścia z hotelu, znalazłam Agnieszkę Holland i zapytałam, czy mogłabym zrobić sobie z nią zdjęciem. Uśmiechnęła się i odpowiedziała, że nie ma problemu. Cyk-pstryk, fotka zrobiona, pamiątka jest, chociaż niestety zamknęłam oczy. Bywa ;)

Miałam jeszcze inny plan, by zagadać do Ambasadora, który wcześniej pracował na tym stanowisku w Hiszpanii i kilku krajach Ameryki Łacińskiej, ale niestety nie udało mi się już go złapać. Będę musiała spróbować następnym razem.

Jestem bardzo zadowolona, że mogłam być w Mayflower Hotel tamtego wieczoru. Gala udała się znakomicie.

sobota, 21 listopada 2015

Biblioteka Kongresu

Nowy Jork ma swoją Bibliotekę Publiczną, a Waszyngton Bibliotekę Kongresu. I szczerze mówiąc większe wrażenie robi właśnie ta druga. Zwiedzając Kapitol na pewno warto tam zajrzeć, zwłaszcza, że od siedziby amerykańskiego Senatu i Izby Reprezentantów to tylko rzut beretem, a wejście nic nie kosztuje. Już sam budynek prezentuje się okazale, ale największe perełki czekają na nas w środku.


Przede wszystkim warto zwrócić uwagę na bogato zdobione sufity i kasetony (pozdrowienia dla fanów p. Cholewińskiej!).





Pięknie prezentuje się również główny hall.



Tam również warto spojrzeć w górę.



Właściwe nieważne, w którym miejscu się znajdziesz, wszystkie korytarze prezentują się niezwykle dostojnie.


Oprócz pięknego wnętrza w bibliotece odwiedzić można czasowe wystawy, a także zobaczyć stare mapy i cenne egzemplarze książek np. Biblię wydrukowaną przez Gutenberga.

Część biblioteczna jest dostępna tylko dla nielicznych, ale można obejrzeć ją z zza szyby na balkonach. I nawet taki widok robi wrażenie.


Do Biblioteki Kongresu wybraliśmy właściwie przy okazji odwiedzin na Kapitolu. Jednak tej wycieczki właściwie nie ma za bardzo co opisywać. Kopuła jest w remoncie, widać to i z daleka i z bliska.



Nie spodziewałam się jednak, że w środku również prowadzone są prace konserwatorskie. Podczas wycieczki czekała nas jednak niemiła niespodzianka. Wnętrze kopuły wygląda obecnie tak:


Na zobaczenie Kapitolu w pełnej krasie będziemy musieli zatem musieli jeszcze trochę poczekać. Ma być gotowy na inaugurację nowego prezydenta. Na szczęście jeszcze tu będziemy, a wycieczka nic nas nie kosztowała, wystarczy tylko zarezerwować darmowy bilet na stronie internetowej. Nie zazdroszczę jednak tym, którzy specjalnie przyjeżdżają do Waszyngtonu, oni dopiero muszą być rozczarowani. Może powinni odwiedzić Bibliotekę by im uratowała dzień, tak jak nam?