poniedziałek, 29 lutego 2016

Z pamiętnika podróżnika (13) - Miami

Po pięciu godzinach w pociągu docieramy do Miami. Czeka nas jeszcze przejażdżka metrem, a właściwie kolejnym pociągiem tyle, że miejskim. W okolicy wynajętego na airbnb pokoju znajdujemy hiszpańską restaurację. Borja jest wniebowzięty, ja zresztą też.



Najedzeni po uszy wracamy do mieszkania, by się wyspać i zebrać siły na następny dzień.

Wstajemy wcześnie i ruszamy na wycieczkę do Parku Narodowego Everglades. Ponieważ większość jego powierzchni to woda lub bagna zaczynamy od przejażdżki łódką. Po drodze widzimy dwa aligatory, kilka ciekawych ptaków, a nawet węża. Niewiele później mamy okazję podziwiać jeszcze więcej zwierząt i to z bliższej odległości podczas animal show. Przerwa na obiad i wracamy do Miami.

Tutaj czeka nas kolejna atrakcja - wycieczka promem po zatoce Biscayne. Z pokładu możemy podziwiać panoramę  Miami. Chwilę później zbliżamy się do wysp zamieszkanych przez milionerów i podglądamy jak mieszkają. To niesamowite jak wielkie i luksusowe są te domy. Oglądanie ich na zdjęciach to jedno, ale na żywo to zupełnie inna bajka.

Po zejściu z promu wybieramy się na słynną Miami Beach. Tłumy ludzi, głośna muzyka, impreza na całego. A przecież jest niedziela godzina piąta po południu. O tej porze Hiszpanie dopiero przebudzają się po drzemce. Woda jest cieplutka, na brzegu znajdujemy fioletowe meduzy, które wyglądają trochę jak wielkie pierogi z przyczepionymi cienkimi wstążeczkami.

Słońce zaczyna zachodzić, zmęczeni intensywnym dniem wracamy do naszej kwatery na kolację. Dzień kończymy oglądając Oskary. Jutro niestety już wracamy do Waszyngtonu i dobiegnie końca nasza przygoda z Florydą. Ale pozostaną piękne wspomnienia i zdjęcia, którymi się z Wami z pewnością wkrótce podzielę.

sobota, 27 lutego 2016

Z pamiętnika podróżnika (12) - Orlando

Na czym to ja skończyłam? Ach tak, lotnisko. Jako, że dotarliśmy tam w porze obiadowej, to zaraz po przejściu wszystkich kontroli udaliśmy się na przekąskę do Subwaya. Spotkaliśmy kolejnego pana azjatyckiego pochodzenia, tym razem takiego, który jeszcze chyba nawet nie rozpoczął nauki angielskiego. Z klientami porozumiewał się za pomocą gestów. I kto powiedział, że trzeba znać angielski by w Stanach znaleźć pracę.



Lot upłynął nam bardzo przyjemnie. Po dwóch godzinach samolot rozpoczął zniżanie się do lądowania. Przez okno widać było powiększające się z każdą chwilą drogi, domy i samochody. Ale najbardziej rzucały się w oczy jeziora. Wszędzie jeziora. Muszę sprawdzić skąd ich tam tyle.

Lotnisko roiło się od dzieci. Trudno się dziwić, wszak Orlando to miasto Disney'a. My jednak nie przjechaliśmy tu by spędzać czas w parkach rozrywki. Raz, że nie jesteśmy wielkimi fanami takich miejsc, a dwa, że czasu nie mieliśmy za wiele. Oglądanie wieżowców też jakoś nas szczególnie nie kusi, zwłaszcza, że te w Orlando nie należą do najbardziej imponujących.

Wybraliśmy się do ogrodu botanicznego, by podziwiać piękno rozkwitających kwiatów i zrelaksować się słuchając śpiewu ptaków. Mimo, że jeszcze oficjalnie mamy zimę było co oglądać. Słoneczko, piękne rośliny i fontanny, czego więcej trzeba, by poczuć, że jest się na wakacjach.
W tak pięknym miejscu czas szybko płynął i nadeszła godzina, by ruszać na stację. Wsiadamy do pociągu i ruszamy do Miami.

piątek, 26 lutego 2016

Z pamiętnika podróżnika (11) - W drodze na Florydę

Po ponad dwumiesięcznej przerwie ruszamy znowu w świat. Tym razem lecimy na południe, do Orlando i Miami, by wygrzać się nieco na słoneczku i przy okazji odwiedzić kilka ciekawych miejsc.
Do Orlando wybieramy się samolotem, ale tak naprawdę najdłuższa część tej podróży to dotarcie na lotnisko transportem publicznym. 


Piechotą przemieszczamy się w stronę najbliższej stacji metra, łapiemy czerwoną linię w kierunku centrum i po czterdziestu pięciu minutach docieramy na Metro Center Station. Mieliśmy spore szczęście, że pociąg przyjechał niemalże od razu. No, ale czeka nas jeszcze przesiadka na srebrną linię, a potem na autobus. 

I tutaj zaczynają się schody. Przy zmianie metra z czerwonego na srebrne zaczynają się schody. Na wyświetlaczu pojawiają się informacje o przyjazdach, ale są wśród nich jedynie linia pomarańczowa i niebieska. Srebrnej brak. Rozglądamy się po stacji i dostrzegamy plakaty informujące, że w sobotę i niedzielę srebrna linia będzie funkcjonować na krótszej trasie. No tak, ale dziś jest piątek... 

Postanawiamy skorzystać z linii pomarańczowej i pojechać na jej ostatnią wspólną stację z linią srebrną. Oczekując na przyjazd metra upewniamy się, co do słuszności naszej decyzji. Na wyświetlaczu pojawia się informacja o skróconym biegu srebrnej linii. Wsiadamy do pomarańczowego metra, potem przesiadamy się na srebrne. W połowie drogi pomiędzy przedostatnią i ostatnią stacją przemiły konduktor informuje nas, że pociąg ma małą usterkę i musimy poruszać się z ograniczoną prędkością. Wleczemy się więc i w końcu jakoś docieramy do stacji końcowej.

Przechodzimy kładką na drugą stronę autostrady i schodzimy do autobusu, który ma zawieźć nas na lotnisko. Pytamy pana Chińczyka, kierowcę pojazdu, czy możemy u niego zakupić bilety. Pan najwidoczniej opanował tylko podstawy podstaw języka angielskiego, bo odpowiada nam "Airport, pay" z czego wnioskujemy, że zapłacić można po przyjeździe na lotnisko. Autobus rusza i kilkanaście minut później jesteśmy na miejscu. No proszę, nasza podróż z domu na lotnisko trwała jedynie dwie i pół godziny. Idziemy jak burza.

A nie dalej jak dwa dni temu pojawił się w prasie amerykańskiej artykuł tytułujący waszyngtoński transport publiczny najlepszym w kraju...

Nie, nie czytałam jeszcze. Wciąż jeszcze nie mogę otrząsnąć się po lekturze tytułu ;)

Bądźcie na bieżąco, już jutro relacja z Orlando.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Muzeum Historii Naturalnej

Już nieraz pisałam Wam o tym, że w Waszyngtonie mamy muzeów pod dostatkiem. Założę się, że aby wszystko w nich zwiedzić, trzeba byłoby w środku siedzieć dobry miesiąc, jak nie dwa. Na szczęście wstęp na większość ekspozycji jest darmowy, zatem mieszkając tutaj można to sobie wszystko ładnie rozłożyć na raty.

W miniony weekend wybraliśmy się do Muzeum Historii Naturalnej. Tym razem celem wycieczki było piętro numer dwa, na którym znajdują się między innymi wystawy o kościach, dinozaurach, małe zoo z owadami oraz pawilon z motylami.

Na pierwszy ogień poszła ekspozycja pt. "Ostatnie amerykańskie dinozaury". Po wejściu do sali w oczy najbardziej rzucają się repliki szkieletów tyranozaura i triceratopsa w skali 1:1. Można oczywiście poczytać na temat obydwu gatunków, a także obejrzeć komputerową symulację sposobu poruszania się t-rexa.



W gablotach można natomiast obejrzeć skamieliny i zapoznać się z procesem ich wydobywania.



Można także podejrzeć paleontologów przy pracy.


Po dinozaurach przyszedł czas na kości. Bardzo przypadła mi do gustu ta wystawa. W gablotach znajdują się szkielety kręgowców poczynając od ryb, a na ssakach naczelnych kończąc.






Następnym punktem programu było owadzie zoo. Nie zrobiłam żadnych zdjęć, ale też i nie bardzo było co fotografować. W wielu wypadkach mieliśmy wątpliwości, czy insekty są prawdziwe, czy to tylko atrapy, bo większość z nich w ogóle nie ruszało. Dobór gatunków także pozostawia sporo do życzenia, a szkoda, bo owady to tak różnorodna i kolorowa grupa. Niestety wystawa tego nie odzwierciedla.

Na koniec zostawiliśmy sobie pawilon z motylami. Jest to zamknięte pomieszczenie, w którym lata kilkaset motyli. Za wstęp do tej części trzeba zapłacić (6 dolarów), ale naprawdę wejściówka warta jest swojej ceny. W środku jest cieplutko, jest sporo pięknych kwiatów i oczywiście cała chmara motyli, które przelatują pod nosem zachwyconym zwiedzającym, a czasem nawet przysiądą sobie na czyimś ramieniu.






Tym jakże miłym akcentem zakończyliśmy naszą wycieczkę. Do Muzeum Historii Naturalnej jednak na pewno wrócimy. Jeszcze tyle jest do odkrycia.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Koncert w Fundacji Kościuszkowskiej

W przeddzień Walentynek wybraliśmy się z Borją na koncert organizowany przez waszyngtoński oddział Fundacji Kościuszkowskiej. Z programem "Love Me or Leave Me" wystąpiła mezzosopranistka Laura Petravage, a akompaniowała jej na fortepianie Wanda O'Brien-Trefil.


Mieliśmy przyjemność wysłuchać trzynastu piosenek w aż czterech językach: francuskim, angielskim, niemieckim i oczywiście polskim. Wśród nich były między innymi "Ta ostatnia niedziela", "Tango milonga", "Chelsea Hotel #2" czy słynne "La vie en rose".

Ci, którzy znają mnie trochę lepiej wiedzą, że francuski nie jest moim ulubionym językiem. Po prostu nie przepadam za jego brzmieniem i nigdy, przenigdy nie kusiło mnie, by się go nauczyć. Muszę jednak przyznać bez bicia, że do piosenek o miłości i zresztą chyba do muzyki w ogóle, francuski pasuje znakomicie.


Pomiędzy utworami śpiewaczka krótko opowiadała o ich treści, a także odnosiła się do swoich osobistych doświadczeń. Zdecydowanie pomagało to w odbiorze, wszak nie wszyscy na widowni władali wspomnianymi wcześniej czterema językami. Chociaż właściwie artystka tak znakomicie i sugestywnie interpretowała, że można było zrozumieć przesłanie występu, bez żadnych dalszych tłumaczeń.

Dwie godziny muzycznej uczty dla uszu, w przemiłej atmosferze. Na pewno jeszcze przez kilka dni będziemy nucić pod nosem piosenki z koncertu.

sobota, 13 lutego 2016

Cała prawda o Snowzilli

Ostrzegawcze prognozy pogody, komunikaty, by nie wychodzić z domu, zamknięte szkoły, zamknięte metro, nie działające autobusy. Tak wyglądał Waszyngton podczas wizyty Snowzilli. Czy naprawdę było tak strasznie, by zamykać całe miasto na dwa dni?

Zacznijmy od śniegu. Rzeczywiście spadło go sporo, tak do kolan spokojnie. Jak na dwa dni opadów to dość imponujący wynik. O ile mnie pamięć nie myli, to poza górami nigdy takiej ilości śniegu nie widziałam, a już na pewno nie w mieście.




Prognozy zapowiadały jednak nie tylko obfite opady śniegu, ale też silny wiatr. Wyczekujący na katastrofę musieli się jednak mocno rozczarować, bo przez większość czasu nie wiało prawie wcale, a gdy już zdarzał się jakiś ruch powietrza, to podmuchy całkowicie mieściły się w normie.

Snowzilla okazała się zatem być nie śnieżną burzą, ale zwyczajnymi, chociaż dość znacznymi opadami śniegu. Zaczęło sypać w piątek około trzynastej, a w sobotę późnym wieczorem było już po wszystkim. W niedzielny poranek powitało nas piękne słońce.



No tak, śnieżek popadał sobie przez półtorej dnia w weekend, a szkoły zamknięte przez cały następny tydzień, bo tyle trwało odśnieżanie dróg i doprowadzanie chodników do używalności. I to już dla mnie absurd zupełny, bo miasto zamiast robić to na bieżąco, przez piątek i sobotę nie robiło nic, by potem nagle zerwać się do oczyszczania ulic. Było to oczywiście trudniejsze, niż gdyby odśnieżali także w czasie opadów.

Opóźnienie w rozpoczęciu prac nie tylko utrudniło późniejszą robotę, ale i spowodowało dodatkowe problemy. No bo śnieżyca sobie, a na przykład takie szpitale muszą przecież funkcjonować. Nie wszyscy mogli zamknąć się w domach na dwa dni. A skoro byli tacy, którzy musieli pracować, to do tej pracy musieli jakoś dotrzeć. Szczęściarze mieszkający niedaleko poradzili sobie jakoś idąc na piechotę. Ale co z resztą? Czytałam o osobach, które jechały rowerem. Nie chcę nawet myśleć jak ciężkie musiało to być zadanie w śniegu po kolana. Inni, zapewne nie mając wyboru, wsiadali w samochód, co też raczej bezpieczne nie było. Można więc powiedzieć, że miasto w jakiś sposób naraziło mieszkańców na niebezpieczeństwo.



Metro, jak już wspomniałam, nie działało przez dwa dni, a właściwie dwa i pół, o autobusach nie wspomnę. Na trasie miejskich pociągów są odcinki naziemne, można więc jeszcze zrozumieć, dlaczego te stacje były zamknięte. Ale reszta? W Nowym Jorku, do którego również zawitała Snowzilla metro działało bez większych utrudnień. W Waszyngtonie tłumaczenia były takie, że przecież wejścia do podziemnych tuneli trzeba odśnieżyć. No tak, skoro nie robi się tego na bieżąco, to potem nagle jest kilka ton śniegu do przerzucenia.

Podsumujmy więc: tak opady śniegu były obfite. Zapowiadany koniec świata jakoś jednak nie nastąpił. Snowzilla przyspożyła stolicy USA sporo problemów, ale spora część z nich została spotęgowana przez działania (a właściwie ich zaniechania) lokalnych władz.

I jeszcze na sam koniec jedna myśl. Znajomi Amerykanie słuchając moich narzekań i żartów, z tego, w jaki sposób radzą sobie ze śniegiem najczęściej tłumaczyli, że opady białego puchu są tutaj rzadkością.



Serio? To dlaczego wszyscy nasi sąsiedzi mają szufle do odśnieżania, a nawet kilka? Dlaczego, gdy poszliśmy do parku w niedzielę to wszyscy mieli sanki i specjalne spodnie na śnieg? No właśnie...

O tym, co się działo w DC tuż przed Snowzillą możecie przeczytać tutaj.

sobota, 6 lutego 2016

Strach przed pierogami

Przez długi czas wizja samodzielnego przygotowania pierogów przerażała mnie nie na żarty. Mieszkając w Hiszpanii, często spotykałam się z prośbami obcokrajowców o przygotowanie typowej polskiej potrawy. Najczęściej wykręcałam się brakiem możliwości zakupu odpowiednich składników. No bo jak tu zrobić bigos, skoro kupienie kiszonej kapusty niemal graniczy z cudem?!

Pierogi natomiast kojarzyły mi się z wielogodzinnymi przygotowaniami. W mojej rodzinie jest to koronna świąteczna potrawa, którą przygotowujemy na Wigilię. Podział zadań zawsze był bardzo klarowny - babcia przygotowywała farsz, wujek lub tata wyrabiali ciasto, a my, dzieciaki, czyli moja siostra i kuzyni pomagaliśmy w lepieniu. Babcia oczywiście po nas poprawiała i raz po raz straszyła nas wizją pierogów otwierających się podczas gotowania.


Menu wigilijne jak wiadomo bogate jest w ryby, za którymi razem z siostrą jako dzieci nie bardzo przepadałyśmy. Pierogi natomiast lubią wszyscy w rodzinie. Dlatego na święta przygotowywaliśmy zawsze hurtowe ilości. Nic więc dziwnego, że ta potrawa kojarzyła mi się z wieloma godzinami roboty.

Po raz pierwszy przemogłam się w Granadzie. Wraz z moimi współlokatorami zostałam zaproszona na międzynarodową wigilię, na którą każdy miał przygotować potrawę ze swojego kraju. Cóż więc mogłam przygotować jak nie pierogi?

Suszonych grzybów oczywiście nigdzie nie było, zastąpiłam je więc pieczarkami. Natomiast z kapusty kiszonej zrezygnowałam zupełnie, skoro i tak nie można było jej kupić. Przygotowałam farsz, wyrobiłam ciasto i akcja zakończyła się sukcesem, bo moje pierogi były pierwszą potrawą, po której został tylko pusty półmisek.

Zachęcona sukcesem postanowiłam podzielić się z przyjaciółmi tym, co w pierogach najlepsze, a mianowicie wspólnym lepieniem. Zaprosiłam znajomych z Czech, Australii, Wielkiej Brytanii, Nowej Zelandii, Niemiec, Ekwadoru i oczywiście z Hiszpanii. Wszyscy zasiedli wokół wielkiej michy farszu, każdy ze swoją łyżką i wspólnie niezwykle szybko uporaliśmy się z setką pierogów.

Okazało się, że nie tylko gościom nasza polska potrawa bardzo smakowała, ale byli zachwyceni możliwością uczestnictwa w procesie przygotowawczym. Od tej pory pierogi party lub jak kto woli fiesta de pierogi na stałe gości w repertuarze imprez, na które zapraszamy nowo poznanych obcokrajowców. W Stanach robiliśmy to już raz kilka tygodni temu, a kolejni goście zawitają do nas dzisiaj.

***

Właśnie wyszli. Kolejni świeżo upieczeni (a właściwie ugotowani;)) pierogomaniacy. I nie dość, że miło się wspólnie lepiło to jeszcze tak dużo zostało dla nas na jutro. HA! To kolejny powód by zapraszać znajomych do siebie na wspólne pierogowanie ;)

P.S. Notka z dedykacją dla Taty i Wujka - mistrzów ciasta i Mamy - specjalistki od farszu.