Na sam początek zwiedzania wybraliśmy się do Willis Tower, drugiego najwyższego budynku w Stanach Zjednoczonych. Jeszcze do niedawna wieżowiec zajmował zaszczytne pierwsze miejsce, ale w 2014 roku został zdetronizowany przez 1 World Trade Center. Nowojorczycy jednak trochę oszukali, bo drapacz chmur znajdujący na dolnym Manhatannie wygrywa z tym chicagowskim jedynie dzięki swojej długiej iglicy. Ale nawet odrobinę niższy od zwycięzcy, Willis Tower jest warty odwiedzenia. Dzięki specjalnym "wypustkom" ze szklaną podłogą możemy na własne oczy doświadczyć, co to znaczy sto trzy piętra w dół.
Powiem szczerze, że obawiałam się nieco, iż nie będę miała odwagi postawić tam nogi, a tym bardziej już spojrzeć w tą odchłań pode mną. Na szczęście nie było wcale tak strasznie, chociaż oczywiście widok niezapomniany.
Po wizycie w Willis Tower skierowaliśmy nasze kroki do Art Institute of Chicago. Był to strzał w dziesiątkę, bo miałam okazję na żywo obejrzeć mój ulubiony obraz Moneta, a także wiele innych, równie cudownych, z impresjonistycznymi dziełami na czele. Pani Cholewińska byłaby dumna (kto wie, ten wie).
W muzeum trochę zgłodnieliśmy, dlatego zaraz po wyjściu ustawiliśmy się w kolejce po słynną chicagowską pizzę. Czym różni się od tej włoskiej, czy nowojorskiej? Ciasto jest inne i przede wszystkim o wiele grubsze. Mniam!
Po późnym obiedzie mieliśmy w planach dalsze zwiedzanie, ale padało coraz mocniej, co skutecznie zniechęciło nas do eksplorowania miasta. Postanowiliśmy wrócić do mieszkania, by się wysuszyć i zebrać siły na następny dzień.
Trzeba było poczekać :D W ten weekend mamy mieć piękną pogodę :) Dzisiaj już było 90 stopni ;)
OdpowiedzUsuń