wtorek, 22 grudnia 2015

Z pamiętnika podróżnika (10) - Przystanek Buffalo, stan Nowy Jork




Miejsca, które do tej pory odwiedziłam w Stanach to przede wszystkim duże miasta. Ogólnie rzecz biorąc normalne miejsca, w których mieszkają normalni ludzie i jest dość bezpiecznie. No dobra, może od czasu do czasu zdarzy się w waszyngtońskim metrze jakiś spontaniczny człowiek, który nagle zapragnie zatańczyć lub zaśpiewać na oczach wszystkich wcale nie oczekując zapłaty za swoje popisy. Są też tacy, którzy wdają się w kłótnie z konduktorem mówiącym przez głośniki, co zawsze jest ciekawe, bo konduktor ich słyszeć oczywiście nie może. Ale generalnie jest dość spokojnie.


Wyprawa do Wodospadów Niagara, a właściwie związana z nią podroż powrotna i kilkogodzinne czekanie na stacji autobusowej w Buffalo pozwoliło mi ujrzeć zupełnie inny obraz Ameryki. Być może bardziej prawdziwy, chociaż może wydawać się nieco surrealistyczny.


Stacja autobusowa w Buffalo to hala wielkości dwóch sporych sal gimnastycznym. Na środku wielkiej przestrzeni znajduje się wysepka z czymś pomiędzy barem i kawiarnia. Przed wysepka kilkanaście okrągłych stolików otoczonych krzesłami, a po bokach obok drzwi prowadzących na stanowiska autobusowe rzędy plastikowych foteli dla oczekujących pasażerów. Budynek już nie najnowszy, na oko około 30-40 lat, ale widać, że odnowiony kilka lat temu. Jeden z kątów, w którym jeszcze niedawno były wyjścia na kolejne stanowiska, jest odgrodzony drewnianymi płytami z napisem restroom construction. Widać dopiero po tych kilkudziesięciu latach ktoś zorientował się, ze może jednak w poczekalni przydałaby się toaleta. Na razie znajduje się w baraku obok dworca.


Ponieważ do przyjazdu naszego autobusu jeszcze ponad cztery godziny zamawiamy w barowej wysepce herbatę i kanapki (o dziwo całkiem smaczne) i obserwujemy życie stacji. Jest co oglądać, wydaje się ze budynek oprócz poczekalni pełni funkcje centrum towarzyskiego Buffalo. Przychodzą tu grupami nastolatki, napić się coli i pogadać z przyjaciółmi. Trochę to śmieszne, trochę straszne, ze w miasteczku nie ma innego miejsca, do którego mogliby pójść. A może to po prostu jedno z niewielu bezpiecznych miejsc w okolicy, bo po drugiej stronie baru znajduje klitka, w której urzędują policjanci. Ogólnie to przysypiają przed telewizorem, ale co jakiś czas wyłaniają się ze swojej jaskini i stukając krzesłem w podłogę budzą przysypiających przy stolikach bezdomnych.

Nagle pojawia się on - Człowiek-Impreza, postać doskonale znana z polskich tramwajów i autobusów. Jednostajny szum stacji, na który składają się dźwięki rozmów oczekujących podróżnych i świst wentylacji zostaje brutalnie zakłócony przez głośną muzykę wypływającą się z telefonu komórkowego dzierżonego dumnie przez ciemnoskórego czterdziestoparolatka. Z uśmiechem na twarzy i towarzyszką u boku zasiada zadowolony przy jednym ze stolików. Jakiż on ma gust! Czy on jest DJ-em? Może to ktoś sławny? Wszyscy wokół powinni mu dziękować za wspaniałe chwile przy tych relaksujących rytmach. A przynajmniej na to wskazuje jego mina. Jego geniusz pozostaje jednak niedoceniony. Nikt nie podchodzi z podziękowaniami, nikt nie zostaje porwany przez muzykę, nikt nawet nie podryguje. Mistrz dworcowej imprezy zniechęca się brakiem wrażliwości innych na sztukę, wychodzi ze stacji i znika w ciemności.

Niewiele czasu po nim pojawia się kolejne ciekawe indywiduum - Człowiek z Kulą dyskotekową na szyi. Szkoda, że telefonowy maestro nie doczekał jego przybycia, razem na pewno rozkręciliby zabawę. Cóż za niefortunny brak koordynacji. Dyskotekowa kula na szyi pełni nie tylko funkcję biżuterii, ale jest też skrytką, można ją odkręcić i włożyć coś do środka. Na pewno są tam same skarby. Człowiek z Kulą kręci się trochę po poczekalni, wychodzi, by następnie wrócić, pokręcić się jeszcze raz i zniknąć na dobre.

Przez chwilę dworzec znów jest spokojny. W poczekalni nie ma tablic z informacją na temat przyjazdów i odjazdów, więc co jakiś czas do hali wchodzą kierowcy przybyłych autobusów i głośno wykrzykują nazwę firmy przewozowej i kierunek, w którym odjeżdżają. Do naszego zostało jeszcze sporo czasu, postanawiamy więc uzupełnić nasze zapasy wody. W tym celu udaję się do automatów z napojami. Tam czeka mnie kolejna niespodzianka. Na jednej z maszyn z jedzeniem ostrzeżenie: "Wrzucasz tu pieniądze na własną odpowiedzialność. Na dworcu nie ma nikogo z firmy zarządzającej automatami. Policja nie oddaje straconych pieniędzy." Uśmiecham się pod nosem, bo już wyobraziłam sobie tych oburzonych Amerykanów udających się do policyjnej klitki z żądaniem zwrotu pieniędzy. Postanawiam jednak zaryzykować te pięćdziesiąt centów, wrzucam monetę i wygrywam wodę. Jednak działa.

Wracam na miejsce obok Borjy. Czytamy sobie. Podchodzi jakiś pan o zapachu nie najświeższym i pyta czy wiemy co to GPS. Mówimy, że wiemy. Być może chce zapytać o drogę. A może to tylko pretekst byśmy odpalili Google Maps, a on sobie obczai jakie mamy telefony. Ale Pan Nieświeży jest oryginalny, chce nam sprzedać GPS. Gdy odmawiamy zakupu przekonuje nas, jak wspaniałe jest to urządzenie. Zabierze nas wszędzie gdzie chcemy. Czy nas coś ominęło i wynaleziono teleportację. Odmawiamy raz jeszcze. Nieświeży orientuje się, że interesu z nami nie ubije. Rusza więc na podbój kolejnych stolików. "Czy chcecie kupić GPS? On was zabierze wszędzie, gdzie tylko chcecie!"

Normalnie kino bambino. Tylko gdzie jest popcorn?!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz