sobota, 15 sierpnia 2015

Za ocean

Podróż zaczęła się dla mnie właściwie już w niedziele lotem z Gdańska do Barcelony i przejazdem do Castellon. Ale trasę tą pokonywałam już wielkrotnie, więc nerwów nie było. Wczoraj w nocy pojechaliśmy na lotnisko do Walencji skąd mieliśmy lot do Madrytu, a następnie do Chicago, a stamtąd wreszcie do Waszyngtonu.


Ponieważ o trzeciej nad ranem musieliśmy być na lotnisku w Walencji, to nie kładliśmy się nawet spać, bo i tak wyruszyć trzeba było około 1:30. Przy nadawaniu bagażu pani z lini lotniczych sprawdziła nasze paszporty ze szczególnym uwzględnieniem wiz, a także zapytała o adres miejsca w Waszyngtonie, w którym zamierzamy się zatrzymać. Później przyszedł czas na kontrolę i niemiłą panią, która przyczepiła się do przezroczystej saszetki, w której miałam kosmetyki. Dała mi inną i musiałam wszystko przepakowywać. 

Lot do Madrytu upłynął spokojnie, trwał zresztą może z trzydzieści minut, więc co tu opowiadać. Po przybyciu zjedliśmy śniadanie i przetransportowaliśmy się na inny terminal. Tam powitały nas ogłoszenia, że pasażerowie odlatujący do USA muszą zgłosić się przy bramkach 1,5 h przed odlotem. Kolejny raz sprawdzono nam paszporty i wizy, a potem jeszcze bilety i już mogliśmy wchodzić na pokład.



Lot na trasie Madryt - Chicago był dla mnie sporym przeżyciem, bo do tej pory moje samolotowe doświadczenia ograniczały się do Wizza i Ryana, byłam zatem ciekawa jak to będzie i jak wytrzymam 9-cio godzinną podróż. Ilość ludzi w takim samolocie rzeczywiście robi wrażenie, a ekrany przy każdym siedzeniu od razu dają po oczach. Lot minął szybko, przede wszystkim dlatego, że byliśmy bardzo zmęczeni i większość przespaliśmy. A jak nie spaliśmy to jedliśmy, bo to kolejna znacząca różnica pomięcy lotami low cost, a podróżami rejsowymi liniami. Posiłki muszę powiedzieć całkiem w porządku. Na obiad dostaliśmy ziemniaki, klopsiki z sosem i surówkę, na deser było też małe ciasto. Na podwieczorej crossiant z serem i szynką, napoje oraz słodkie ciasteczko i kit kat. Jak już wspomniałąm - smak niczego sobie, aczkolwiek szczególnie obiadu było trochę mało.

W Chicago czekało nas przekraczanie amerykańskiej granicy, ale poszło niezwykle sprawnie. Pan sprawdził wizy, pobrał odciski palców, zapytał po co przyjechaliśmy i tyle. Nie było długiego wypytywania, sprawdzania wszystkich innych dokumentów, nic z tych rzeczy. Po 5 minutach było po sprawie. Odebraliśmy bagaż, wsadziliśmy go na następną taśmę i staneliśmy w kolejce do odprawy. Lotnisko w Chicago jest ogromne, kolejka ciągnęła się przez pół terminalu, ale o dziwo, jakoś szybko poszło.




Lot z Chicago do Waszyngtonu trwał około 2 godziny. Z samolotu można było zobaczyć najpierw panoramę drapaczy chmur w Chicago, a potem przy lądowaniu Biały Dom i obelisk. To było dopiero coś! Zobaczyć na własne oczy te miejsca tak doskonale znane z filmów i zdjęć.





Dotarliśmy do naszej tymczasowej kwatery, odświeżyliśmy się i wyruszyliśmy na krótki rekonesans okolicy. Przy okazji zamierzaliśmy kupić małe co nieco na kolację. Okazało się to wcale nie łatwe, bo stacje benzynowe są tu po trzy na skrzyżowanie, ale zwykłego spożywczaka nie uświadczysz. W końcu znaleźliśmy 7 eleven i zaopatrzyliśmy się w chleb, sałatkę i owoce. Niestety przy konsumcji okazało się, że żadna z tych rzeczy nie powala smakiem. Chleb smakował jak tostowy, sałatka też bardzo sztucznie, a owoce miały dziwny posmak podobny trochę do octu. Nie dało się zjeść do końca. Mam nadzieję, że przy większym zapasie energii uda nam się znaleźć lepsze miejsca na zakupy spożywcze, bo nie mogę sobie wyobrazić 2 lat na takiej diecie.

Kilka rzeczy, które rzucają się w oczy:
- część pracowników lotnisk, szczególnie ci umundurowani bardzo podkreślałą swoją pozycję i widać, że sprawiało im przyjemność "bycie ważnym"
- samochody - rzeczywiście jest dużo wielgachnych amerykańskich bryk, chociaż marki znane nam w Europie też są
- muza w samochodach - szyby w dół, muza (rap!) na full i jest szpan na dzielni
- kościoły, wszędzie pełno małych kościołów

EDIT:

Dodałam trochę fotek i muszę uzupełnić relecję z dnia wczorajszego o historię z taksówkarzem. W ogóle nie wiem, jak mogłam o niej zapomnieć, chyba naprawdę byłam bardzo zmęczona pisząc posta.

Z lotniska do naszej tymczasowej kwatery postanowiliśmy dotrzeć taksówką, żeby nie tarabanić się z wielkimi walizami autobusem czy metrem. Wsiadamy do samochodu, podajemy taksówkarzowi adres, a on się nas pyta gdzie to jest (!). Odpowiadamy, że nie jesteśmy stąd i nie wiemy. Taksówkarz patrzy na nas i pyta, czy mamy może GPS (!!!). Bez komentarza.

2 komentarze: