Odwiedzenie Parku Yellowstone było jednym z moich podróżniczych marzeń i tego lata wreszcie udało się je spełnić. Park jest ogromny i spokojnie można by spędzić tam miesiąc, każdego dnia odwiedzając inne miejsce. My zabawiliśmy tam jedynie cztery dni i cztery noce, ale jak to się u nas w Polsce mówi - lepszy rydz niż nic, prawda?
Jeden z moich towarzyszy podróży porównał Yellowstone do parku z atrakcjami. Myślę, że to niezwykle trafne określenie, bo park jest niezwykle zróżnicowany i na każdym kroku czeka na nas inna niespodzianka. Góry, jeziora, rzeki, lasy, gejzery, wulkany, gorące źródła, wodospady i dzikie zwierzęta - każdy znajdzie coś dla siebie.
Naszym celem było oczywiście zobaczyć jak najwięcej i muszę powiedzieć, że ze względu na mnogość atrakcji nie było łatwo ułożyć plan naszej wyprawy. Z czegoś trzeba było zrezygnować, czasem iść na kompromis, ale myślę, że udało nam się w pełni wykorzystać czas, który było nam dane spędzić w Yellowstone.
Dzień pierwszy
Do parku dojechaliśmy wczesnym popołudniem, znaleźliśmy nasz kemping i zabraliśmy się za rozkładanie namiotu. Na dzień dobry obleciała nas ogromna chmara komarów, największa jaką widziałam w życiu. Na każdą nogę przypadała co najmniej setka krwiożerczych bestii. Chłopaki polecieli więc po niezbędne psikadła, a ja na poszukiwania sąsiadów, którzy byliby chętni pożyczyć nam pompkę do materaca. Obydwie misje zakończyły się sukcesem, więc mogliśmy już spokojnie wyruszyć na rozpoznanie terenu.
Po drodze mieliśmy pierwsze bliskie spotkanie z dziką zwierzyną. Piękne jelenie z owłosionymi rogami spokojnie skubały sobie trawkę nieopodal wjazdu na kemping. Po zrobieniu kilku fotek poszliśmy dalej, by zobaczyć jezioro. Pomyśleliśmy, że po kilkugodzinnej podróży samochodem miło będzie zrelaksować się na wypożyczonej łódce. Niestety, kiedy dotarliśmy do mariny, okazało się, że niebawem zamykają i nie można już skorzystać ze sprzętu. Poszliśmy więc przespacerować się brzegiem i podziwiać lekko ośnieżone szczyty gór po drugiej stronie wody. W czasie marszu przypomniało nam się, że jesteśmy głodni. Czas wracać na nasze miejsce noclegowe i szykować kolację.
Po zjedzeniu pysznego posiłku wybraliśmy się na prezentację przygotowaną przez strażników parkowych. Każdy kemping w Yellowstone posiada mały amfiteatr, w którym pracownicy parku prowadzą wieczorne programy edukacyjne. Każdego dnia można poszerzyć swoją wiedzę na inny temat związany z parkiem. Tego dnia strażnik (a właściwie strażniczka) opowiadała o historii powstania parku. Po ciekawej prezentacji wróciliśmy na nasze miejsce, ale nie wchodziliśmy jeszcze do namiotu. Usiedliśmy przy drewnianym stoliku nieopodal i obserwowaliśmy piękne rozgwieżdżone niebo. Nie wytrzymaliśmy jednak długo, zmęczenie podróżą dawało o sobie znać i oczy zamykały się same.
Dzień drugi
Główną atrakcją naszego pierwszego pełnego dnia w Yellowstone miała być wycieczka w góry, a konkretnie na Mount Washburn, jedno z najwyższych wzniesień w parku. Aby dostać się do szlaku prowadzącego na szczyt musieliśmy podjechać około pół godzinki samochodem. Po drodze zatrzymaliśmy się, by obejrzeć wulkan błotny. Nie robi on jakiegoś specjalnego wrażenia na zdjęciach, ale na żywo bulgoczące, gorące błotko wygląda naprawdę ciekawie. Jeśli dodamy do tego intensywne i niezbyt przyjemne zapachy towarzyszące, to mamy gwarancję, że na długi czas tego widoku (i smrodu!) nie zapomnimy.
Nieco odurzeni, ale już całkowicie rozbudzeni pojechaliśmy dalej w kierunku wejścia na szlak. Przejeżdżając przez Hayden Valley nie mogliśmy nie zatrzymać się po raz kolejny. Po rozległej dolinie przechadzało się wielkie stado bizonów. Było wśród nich sporo dorosłych osobników, ale były i też urocze maluchy. Piękny widok!
Następny przystanek zaliczyliśmy w Canyon Village, gdzie udaliśmy się by wypożyczyć sprej na miśki, a także przejść krótkie szkolenie, jak go używać. Posiadanie tej "broni" zalecane jest wszystkim turystom, którzy wybierają się na jakąkolwiek wędrówkę po szlakach w Yellowstone. Zrobiliśmy to tak bardziej na wszelki wypadek, podśpiewując się pod nosem, bo Amerykanie ogólnie mocno trzęsą tyłki o sprawy bezpieczeństwa i zwykle ostro z tym przesadzają.
Tak przygotowani dojechaliśmy wreszcie do szlaku i ruszyliśmy w górę. Droga nie była łatwa, a to ze względu na wielkie hałdy śniegu, w które się raz po razie zapadaliśmy. Pogoda była jednak przecudna, a widoki wynagradzały nam wszelkie trudy.
Zachwyciła nas widoki nie tylko otaczających nas lasów i gór, ale także drobnych kwiatów rosnących na zboczach i zwierząt spotykanych po drodze. Szczególnie cieszyły nas te zwierzaki, bo chociaż u nas na przedmieściach roiło się od wiewiórek i ptaków, to za każdym razem jak wybieraliśmy się do parku czy to stanowego, czy narodowego, znaczniej łatwiej było o tłumy ludzi niż zwykłego jelonka czy lisa.
Po około dwóch godzinach marszu dotarliśmy na szczyt i spałaszowaliśmy zasłużoną przekąskę podziwiając piękne widoki wokół. Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to Mount Washburn będzie najwyższą górą, na którą się wdrapałam. Trzy tysiące sto piętnaście metrów nad poziomem morza to już coś!
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną. I tym razem mieliśmy szczęście do zwierzaków, bo na zboczach góry udało nam się wypatrzeć kozice. Po dotarciu do samochodu zjechaliśmy nieco niżej, znaleźliśmy miejsce parkingowe i zeszliśmy w dół kanionu.
Kanion Yellowstone jest jednym z najpiękniejszych miejsc jakie w życiu widziałam. Patrząc na ten cud człowiek zastanawia się, czy nie wszedł przypadkiem do fotoszopa. Słowa są tu zbędne, lepiej popatrzcie na zdjęcia.
Niełatwo było oderwać wzrok od kanionu i wrócić do samochodu. Burczące brzuchy przypomniały nam jednak, że czas już zjeść coś porządniejszego. Jedziemy więc na kemping, przygotować sobie obiado-kolację.
W aucie wymienialiśmy się wrażeniami. Tyle się zdarzyło i tyle wspaniałości zobaczyliśmy, że ten dzień chyba nie mógłby być lepszy. Okazało się jednak, że był! Na zjeździe na jeden z kempingów utworzył się mały korek, który dał nam trochę czasu na wnikliwsze wyglądanie przez okno. W głębi lasu dostrzegliśmy poruszającą się majestatycznie brunatną plamę. Gdy plama zbliżyła się nieco do szosy, nie było już wątpliwości, że to najprawdziwszy NIEDŹWIEDŹ! Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Zaczęłam otwierać okno, by zrobić lepsze zdjęcie, a Borja ścisnął mocniej sprej na miśki i trzymał go w gotowości. A tak żeśmy się naśmiewali z przewrażliwionych na punkcie bezpieczeństwa Amerykanów...
Niezmiernie szczęśliwi wróciliśmy na nasze miejsce noclegowe, przygotowaliśmy posiłek, a potem udaliśmy się do amfiteatru na wieczorną prezentację. To był piękny dzień, ciekawe, co nas czeka jutro...
C.D.N.