Od pewnego czasu należę do Klubu Polek na Obczyźnie, który zrzeża dziewczyny (i jednego rodzynka ;)) mieszkające w różynych zakątkach świata i opisujące swoje życie na blogach. W kwietniu i maju klubowiczki dzielą się ze sobą nawzajem i ze światem swoim spojrzeniem na przyjaźń na emigracji. Dziaj i ja chciałabym opowiedzieć Wam o moich doświadczeniach z tym związanych.
Erasmus w Tarragonie
Kto był na Erasmusie ten wie, że nawiązanie nowych znajomości na wymianie studenckiej zazwyczaj przychodzi z łatwością. Wokół jest mnóstwo ludzi, którzy są w podobnym wieku i podobnej sytuacji co ty. Okazji do poznawania nowych twarzy też nie brakuje - zajęcia na uczelni, kursy językowe, imprezy zapoznawcze organizowane przez organizacje studenckie... Aż ciężko nadążyć z zapamiętaniem imion. Pierwszymi osobami, z którymi się zaprzyjaźniłam byli Peruwiańczyk, Francuz i cztery mieszkające razem Polki. Poznaliśmy się na kursie katalońskiego organizowanym przez uniwersytet Rovira i Virgilii. Było wspólnie oglądanie meczy Barcelony i wyjścia na churros. Zapisałam się także na hiszpański, a oprócz uczenia się nowego języka, poszeszyłam także grono znajomych, wśrod nich był między innymi Włoch, który okazał się świetnym kompanem do wieczornego biegania.
Tarragona to niewielkie, ale bardzo piękne miasto położone nad brzegiem Morza Śródziemnego w odległości około 100 kilometrów od Barcelony. I właśnie jego wielkość okazała się kluczowa. Jest tylko jeden uniwersytet, praktycznie wszędzie można dojść na piechotę. Lokalsi z Europejskiego Forum Studendów (AEGEE) organizowali liczne spotkania, wyjścia do restauracji, na imprezy, wypady na plaże, rozgrywki siatkówki czy frisbee. Bardzo pomocna w budowaniu więzi była też fejsbukowa grupa, w której można było znaleźć informację o tych wszystkich wydarzeniach, a także zorganizować coś samemu i powiadomić o tym innych. Studentów na wymianie była około setka i właściwie wszyscy się między sobą znaliśmy. Może nie zawsze z imienia i nazwiska, ale mniej więcej kojarzyło się wszystkie twarze. Właściwie nie było możliwości by wyjść z domu i nie spotkać nikogo znajomego. O wyjściach na imprezy nie wspomnę, bo ze względu na ograniczoną ilość klubów w Tarragonie często kończyło się tym, że połowa Erasmusów lądowała w tym samym miejscu i to bez wcześniejszego umawiania się. I cały parkiet był nasz.
Oprócz "zagraniczniaków" poznałam oczywiście sporo Hiszpanów. Przede wszystkim naszych "organizatorów życia", czyli studentów, którzy przygotowywali spotkania i wycieczki dla Erasmusów, ale także koleżanki i kolegów studiujących tak jak ja pedagogikę. Te hiszpańsko-polskie znjajomości wyglądały bardzo różnie. Ludzie z AEGEE byli naprawdę otwarci i chętni do poznawania nowych osób i spędzania z nimi czasu, natomiast znajomi z uczelni byli bardziej zdystansowani. Często mieli już swoje grono przyjaciół i nie kwapili się by je poszerzać. Byli mili i chętni do pomocy, ale nic poza tym.
Dzisiaj kontakt mam przede wszystkim z dwiema przyjaciółkami Polkami - Beatką i Karoliną, a także z ekipą "organizatorów". Z wieloma zagracznikami oddzywamy się od siebie od czasu do czasu, może nie za często, ale właściwie z prawie każdym z naszej wielkiej stuosobowej rodzinki chętnie bym się spotkała i powspominała tarragońskie czasy.
![]() |
Flash Mop na Rambli w Tarragonie |
Oprócz "zagraniczniaków" poznałam oczywiście sporo Hiszpanów. Przede wszystkim naszych "organizatorów życia", czyli studentów, którzy przygotowywali spotkania i wycieczki dla Erasmusów, ale także koleżanki i kolegów studiujących tak jak ja pedagogikę. Te hiszpańsko-polskie znjajomości wyglądały bardzo różnie. Ludzie z AEGEE byli naprawdę otwarci i chętni do poznawania nowych osób i spędzania z nimi czasu, natomiast znajomi z uczelni byli bardziej zdystansowani. Często mieli już swoje grono przyjaciół i nie kwapili się by je poszerzać. Byli mili i chętni do pomocy, ale nic poza tym.
![]() |
Plażowanie z innymi Erasmusami |
La Pobla
W wioseczce o liczbie ludności poniżej dwuch tysięcy osób nie było już tak łatwo zdobyć nowych przyjaciół. Po pierwsze nie było tam nikogo w sytuacji podobnej do mnie (pracowałam jako au pair), po drugie, w ogóle mało osób w moim wieku. Na szczęście moja host-mama przedstawiła mnie nauczycielce pobliskiego przedszkola, Iris, która okazała się moją rówieśnicą. Miałyśmy wiele wspólnych tematów, poznałam jej znajomych i naprawdę się zaprzyjaźniłyśmy. Zawsze mogłam napsiać do niej by wyskoczyć na kawę i pogaduchy, bo mieszkałyśmy dosłownie parę kroków od siebie. Dzięki Iris poznałam też chłopaków z lokalnej drużyny piłki nożnej, którzy pozwolili mi korzystać z boiska podczas swoich treningów. Oni sobie ćwiczyli z piłką, a ja biegałam wokół boiska. Oprócz tego można było liczyć na ich towarzystwo przy oglądaniu meczy.
![]() |
Z Iris i jej przyjaciókami w oczekiwaniu na paellę |
![]() |
Wygłupy z Niną podczas czyszczenia basenu |
Granada
W Granadzie centrum życia towarzyskiego było moje mieszkanie, współlokatorzy i ich znajomi. Mieliśmy tam całkiem przyjemną i bardzo zróżnicowaną ekipę. Francisco, zwany Frankiem, Ekwadorczyk i samozwańczy szef mieszkania, to on ustalał grafiki sprzątania i zwoływał narady współlokatorów. Yaz - megapozytywna Angielka z niemożliwym do zrozumienia akcentem, ale na szczęście rozmawialiśmy w mieszkaniu przede wszystkim po hiszpańsku. Clark - najmłodszy ze wszystkich, szalony Jankes ze stanu Nowy Meksyk, który przyjechał do Hiszpanii by uczyć się języka. Jorge - przesympatyczny Meksykanin i matematyk, po dwóch miesiącach przeniósł się do innego, tańszego mieszkania, ale kontakty utrzymywaliśmy jeszcze długo po jego wyprowadzce. Pokój Jorge zajął blondwłosy Alex - spokojny i ułożony Niemiec, który miał bzika na punkcie rowerów i nart.
Wszyscy stanowiliśmy dość zgraną paczkę i często wychodziliśmy razem. Czasem wszyscy, czasem w różnych konfiguracjach z dodatkami w postaci innych znajomych. Tak właśnie poznałam dwóch prześmiesznych Czechów, którzy bili jak Flip i Flap - zupełnie różni, ale doskonale się uzupełniali. Zarówno jeden jak i drugi są szalenie zabawni, ale razem stanowią duetpo prostu nie do pobicia.
Do Granady przyjechałam na staż nauczycielski, poznałam więc także innych pracowników szkoły - stażystkę z Australii - Rocio, a także całe grono praktykantów i nauczycieli. Nowa koleżanka Australijka poznała mnie ze swoim koleą z Nowej Zelandii, który jak się później okazało był kumplem "moich" Czechów oraz znał moją współlokatorkę Yaz. Udało nam się zatem stworzyć całkiem niezłą grupkę, która świetnie się dogadywałą i spędzala razem czas. Wciąż jesteśmy w kontakcie na facebooku i na skypie i wiele bym dała, byśmy znowu mogli się spotkać.
W Granadzie centrum życia towarzyskiego było moje mieszkanie, współlokatorzy i ich znajomi. Mieliśmy tam całkiem przyjemną i bardzo zróżnicowaną ekipę. Francisco, zwany Frankiem, Ekwadorczyk i samozwańczy szef mieszkania, to on ustalał grafiki sprzątania i zwoływał narady współlokatorów. Yaz - megapozytywna Angielka z niemożliwym do zrozumienia akcentem, ale na szczęście rozmawialiśmy w mieszkaniu przede wszystkim po hiszpańsku. Clark - najmłodszy ze wszystkich, szalony Jankes ze stanu Nowy Meksyk, który przyjechał do Hiszpanii by uczyć się języka. Jorge - przesympatyczny Meksykanin i matematyk, po dwóch miesiącach przeniósł się do innego, tańszego mieszkania, ale kontakty utrzymywaliśmy jeszcze długo po jego wyprowadzce. Pokój Jorge zajął blondwłosy Alex - spokojny i ułożony Niemiec, który miał bzika na punkcie rowerów i nart.
![]() |
Pierwsze wspólne wyjście ze współlokatorami |
![]() |
Impreza pożegnalna Czechów |
Waszyngton
Po tylu pozytywnych doświadczeniach nie miałąm zupełnie obaw o jakość mojego życia towarzyskiego w stolicy USA. Można powiedzieć, że mam już wprawę w nawiązywaniu przyjaźni na emigracji, a ci, którzy mnie znają z pewnością potwierdzą, że z przyjemnością poznaję nowe osoby.
Okazało się jednak, że nie zawsze wszystko wychodzi tak jakbyśmy chcieli. Od przeprowadzki do Waszyngtonu minął już prawie rok, a ja wciąż jeszcze nie poznałam tu nikogo, kogo nawet trochę na wyrost mogłabym nazwać przyjacielem. Oczywiście są jacyś znajomi, nie żyjemy z Borją jak pustelnicy, ale to jakoś nie to samo...
I nie wiem czy to ja się starzeję i jestem bardziej wybredna, czy może z tą Ameryką coś nie tak? A może po prostu nie staram się wystarczająco, bo mieszkając na przedmieściach nie zawsze mam czas i siłę, by jeździć do centrum i spotykać się z innymi ludźmi?
Został jeszcze rok z hakiem, może jeszcze będzie kogo odwiedzać w tej Ameryce.
Po tylu pozytywnych doświadczeniach nie miałąm zupełnie obaw o jakość mojego życia towarzyskiego w stolicy USA. Można powiedzieć, że mam już wprawę w nawiązywaniu przyjaźni na emigracji, a ci, którzy mnie znają z pewnością potwierdzą, że z przyjemnością poznaję nowe osoby.
Okazało się jednak, że nie zawsze wszystko wychodzi tak jakbyśmy chcieli. Od przeprowadzki do Waszyngtonu minął już prawie rok, a ja wciąż jeszcze nie poznałam tu nikogo, kogo nawet trochę na wyrost mogłabym nazwać przyjacielem. Oczywiście są jacyś znajomi, nie żyjemy z Borją jak pustelnicy, ale to jakoś nie to samo...
I nie wiem czy to ja się starzeję i jestem bardziej wybredna, czy może z tą Ameryką coś nie tak? A może po prostu nie staram się wystarczająco, bo mieszkając na przedmieściach nie zawsze mam czas i siłę, by jeździć do centrum i spotykać się z innymi ludźmi?
Został jeszcze rok z hakiem, może jeszcze będzie kogo odwiedzać w tej Ameryce.