niedziela, 3 kwietnia 2016

Z pamiętnika podróżnika (14) - W drodze do Vegas

Na początek jakże emocjonująca podróż na lotnisko. Metro waszyngtońskie jak zawsze dba, by podnieść nam poziom adrenaliny przed wylotem. Wyświetlacz na stacji szaleje, co chwila pokazuje inną informację na temat godziny przyjazdu pociągu. Czasem zamiast dwucyfrowego numerka pojawia się czerwona kreska. Emocje sięgają zenitu - przyjedzie czy nie przyjedzie? Czy zamiast trafić do pełnego migających świateł i neonów miasta na środku pustyni skończymy naszą przygodę obgryzając z nerwów paznokcie w ciemnym tunelu metra, ze świadomością, że nasz samolot właśnie odlatuje? O nie! Nie możemy do tego dopuścić!



Wydobywamy się na powierzchnię, w oddali widać autobus. Puszczamy się biegiem w stronę przystanku na Wisconsin Avenue. Kółka walizek turkoczą głośno, wpadając w przerwy pomiędzy płytami chodnikowymi. Autobus przyśpiesza, my też, w ostatniej chwili dopadamy do drzwi. Rozsiadamy się wygodnie, próbując uspokoić oddech. Jednak chwilową ulgę szybko zastępują wątpliwości. Czy to aby na pewno dobry autobus, by przesiąść się potem na niebieską linię? Gorączkowo stukam w klawiaturę telefonu, sprawdzając trasy, internet t-mobile ślimaczy się jak zawsze. Dopiero w połowie drogi udaje mi się ustalić, że wsiedliśmy do odpowiedniego pojazdu. Pozostało już tylko sprawdzić, gdzie mamy się przesiąść. Internet łaskawie pozwala dotrzeć do tej jakże cennej informacji. Już widać nasz przystanek, wysiadamy.

Ponownie nurkujemy w czeluście tunelów metra. Tym razem mamy farta, niebieska linia odjeżdża za dwie minuty. Już spokojniejsi siedzimy w wagonie. Nie jest źle, powinniśmy zdążyć. Na lotnisku wita nas informacja, że nasz samolot jest opóźniony. Gdyby nie to, że mamy przesiadkę w Charlotte, być może by to nas rozśmieszyło. No bo my tu biegamy jak szaleni, a tu i tak trzeba będzie czekać. Cóż za ironia losu. Ale jak już wspomniałam, nie jest nam do śmiechu. Nic, a nic. Na przemieszczenie się z jednego samolotu do drugiego mamy jedynie godzinę. Trzydziesto minutowe spóźnienie zredukuje ten czas o połowę. No pięknie. Chyba jakieś siły się sprzysięgły byśmy do tego Vegas dziś nie dolecieli.

Cóż robić? Postanawiam wziąć byka za rogi. Pytam panią z obsługi klienta o radę. Może zna jakiś tajny skrót pomiędzy jednym samolotem a drugim? Może ma ziomka pilota lub psiapsię stewardessę i dryndnie do nich i wyprosi by na nas poczekali? A może zwyczajnie uspokoi, że jak nie ten lot to następny, że wsadzą nas do kolejnego samolotu? Może słusznie po raz pierwszy od dawna szarpnęliśmy się na lot rejsowymi liniami, zamiast oszczędzać i fruwać amerykańskimi odpowiednikami ryanaira (które nawiasem mówiąc też wcale nie są takie tanie)?

Ja tu sobie "mogam" i "gdybam" w myślach, a miła pani szuka informacji o naszym locie. Okazuje się, że nie jest opóźniony. Wcale, a wcale. Za to odlatuje z innej bramki. Więc, żwawo obywatele, bo już trwa odprawa. Ustawiamy się w ogonku do skanowania biletów. Gdy przychodzi nasza kolej czytnik zamiast standardowego piknięcia wydaje złowieszczy dźwięk. Kurde, coś jest nie tak. Pani z naziemnej obsługi lotu próbuje jeszcze raz. Znów złowieszczy dźwięk i znów skacze nam adrenalina. Może bilety się źle wydrukowały? Pani rozgląda się po swoim biureczku i znajduje dwa prostokątne kawałki papieru. Bilety. Nasze bilety. Ale nie te, które wydrukowaliśmy przed podróżą. Te są inne, wystawione przez linie lotnicze. Pani skanuje nowe bilety, słychać zwykłe piknięcie. Uff, poziom adrenaliny wraca na swoje miejsce.

W rękawie prowadzącym do samolotu przyglądamy się naszym kartom pokładowym. Mamy inne miejsca. Bliżej przodu. Cieszymy się, przecież to lepsze pozycje startowe w wyścigu na lot przesiadkowy. Wreszcie szczęście się odwróciło. Znajdujemy nasze siedzenia, na których czeka kolejna niespodzianka - pasażer X. Okazuje się że pan X ma na bilecie to samo miejsce co ja. No świetnie. Pewnie mają overbooking. Cóż robić, wołamy stewardessę, niech ona tutaj zasądzi. Trzymamy kciuki, by nie wywalili nas z samolotu. Ale chyba nie, przecież już wsiedliśmy! Pytanie czy uda nam się zatrzymać miejsca z przodu. Zastanawiam się jakie mamy szanse. Cóż, facet był tu przed nami. Ale nas jest dwoje i mamy przesiadkę. No zobaczymy. Po chwili stewardessa wraca z decyzją. Pasażer X ma się przesiąść, my zatrzymujemy nasze super miejscówki w rzędzie numer osiem. Hurra!

Lot upływa nam spokojnie na czytaniu. Odkrywamy też super długiego włosa wyrastającego na moim przedramieniu. Całe sześć centymetrów! Jak tak dalej pójdzie będę musiała zainwestować w grzebień do rąk. Tymczasem samolot zniża się do lądowania. My w blokach startowych by wystrzelić z miejsca, gdy tylko pilot wyłączy sygnalizację zapiąć pasy. Spoglądamy na zegarek, jest wcześniej niż myśleliśmy, przybyliśmy przed czasem. Pozwalamy sobie zatem na luksus skorzystania z lotniskowej toalety. Rozdzielamy się, Borja idzie do męskiej, ja do damskiej. Na progu spotykam najszczęśliwszą osobę pod słońcem. Podśpiewuje, wita wszystkie damy odwiedzające łazienkę, a dla każdej kolejnej ma coraz to milszy przydomek. Ja zostaję nazwana "my dear", następna dziewczyna w kolejce otrzymuje tytuł "sweet pie". Kto by pomyślał, że sprzątanie toalet może uczynić człowieka tak szczęśliwym. Po załatwieniu potrzeby spotykam się z Borją, który też widzę uśmiecha się pod nosem. Porównujemy doświadczenia, okazuje się, że w męskiej łazience grasuje podobny osobnik pozdrawiający wszystkich wokoło. Ciekawe miasto, chyba trzeba będzie kiedyś wrócić do tego Charlotte.

Ze spokojem docieramy na odprawę i wsiadamy do samolotu do Vegas. No, panie pilocie, teraz to może się pan spóźniać ile dusza zapragnie, bo my już żadnej przesiadki nie mamy. Prawie pięciogodzinną podróż umila nam obserwacja pasażera z sąsiedniego siedzenia. Ma około dziesięciu lat i podróżuje sam. Stewardessy cackają się z nim jak z jajkiem, co chwila podtykając napoje i przekąski. Chłopak raz po raz zamawia coca colę, oj chyba ktoś tu będzie miał problemy ze spaniem... Ze względu na wielką nieśmiałość lub też zupełny brak kultury osobistej dzieciak udając się do toalety po prostu wstaje i nie sili się na żadne przepraszam, ani nic podobnego. Ogólnie trochę nas to denerwuje, ale tak naprawdę to mu współczujemy. To musi być ciężkie przeżycie podróżować samemu w takim wieku. Ja przecież pierwszy raz wsiadłam do samolotu w wieku dziewiętnastu lat, otoczona grupą przyjaciół, a i tak miałam cykora na całego, więc co ja tam wiem. Może gdybym miała wtedy o dziewięć lat mniej też by mi mowę odebrało.

Trochę zmęczeni tymi emocjami (jeszcze raz wielkie dzięki Washington Metro!) lądujemy w stolicy hazardu. Już czuję ten zapach pieniędzy, które wygramy i przeznaczymy na podróż na Hawaje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz