niedziela, 19 lutego 2017

Z pamiętnika podróżnika (23) - Miasto Aniołów

Jeśli przeglądaliście moją listę miejsc, które chciałabym odwiedzić w Stanach, to być może pamiętacie, że wcale nie było na niej Los Angeles. Nie ciągnęło mnie tam jakoś specjalnie i nie planowałam raczej odwiedzić Miasta Aniołów. Do czasu...


W drodze powrotnej z Hawajów mieliśmy przesiadkę na lotnisku w LA. Gdy przemieszczałam się pomiędzy terminalami w poszukiwaniu znośnego jedzenia na obiad, moją uwagę przykuł widok z okna. Poza palmami i budynkami w oddali widniały zielone wzgórza, które wydawały się dziwnie znajomo. Przyjrzałam się nieco uważniej i tak, nie miałam już wątpliwości, że oto patrzę na Fabrykę Snów. Co prawda pojedynczych liter ze słynnego napisu "Hollywood" nie byłam w stanie rozróżnić, bo z tej odległości wyglądało to raczej jak rozmazany biały prostokąt, ale widziałam przecież, że tam są i poczułam, że mnie do siebie przywołują. Od tej chwili było już dla mnie jasne, że bez odwiedzin w Los Angeles się nie obejdzie.

Sposobność do wyjazdu nadarzyła się nadzwyczaj szybko, bo z okazji inauguracji nowego prezydenta miałam w szkole jeden dodatkowy wolny dzień. Kupiłam więc bilety i w piątkowy poranek zameldowałam się na lotnisku. Miasto Aniołów powitało mnie ulewnym deszczem, który podobno w Kalifornii zdarza się zbyt często. No, ale tak, ja oczywiście miałam szczęście i akurat padało i to na tyle intensywnie, że wszelkie aktywności na dworze były wykluczone. Zwiedzanie Los Angeles rozpoczęłam zatem od Muzeum Sztuki.




Zaopatrzyłam się w ulotki informacyjne, wybrałam kilka interesujących mnie wystaw i ruszyłam na wycieczkę. Rozpoczęłam od ekspozycji porównującej twórczość Picassa i Diega Riviery, by później skupić się bardziej na sztuce nowoczesnej. Największe wrażenie zrobiła na mnie instalacja zatytułowana "Metropolis" oraz japońskie plakaty.




Gdy ja buszowałam po muzeum, na dworze zaczęło się nieco przejaśniać, dzięki czemu po obejrzeniu interesujących mnie wystaw mogłam wybrać się na spacer. Na początku nie miałam, żadnego konkretnego celu, oglądałam sobie domy i obserwowałam ludzi, ale gdy w pewnym momencie na horyzoncie pojawiły się hollywoodzkie wzgórza wraz ze słynnym napisem. Spojrzałam na mapę i okazało się, że jestem całkiem blisko Alei Gwiazd i właśnie tam postanowiłam się udać.



Hollywood Walk of Fame widziałam wcześniej na zdjęciach pojawiających się w prasie zazwyczaj z okazji odsłonięcia nowej gwiazdy przez jakiegoś aktora czy piosenkarza. Podczas takiej uroczystości wszystko wokół wygląda bardzo uroczyście, ale na codzień ulica Hollywood Boulevard, na której owe gwiazdy się znajdują wygląda bardzo zwyczajnie. Ciężko spotkać tam mieszkańców, przechodnie to przede wszystkim turyści, jest dużo sklepów z pamiątkami i trochę restauracji. Na wielu odcinkach można spotkać bezdomnych, których zresztą w LA jest bardzo dużo.




Po tym spacerze poczułam nagle wielkie zmęczenie i stwierdziłam, że tyle wrażeń musi mi jak na pierwszy dzień wystarczyć.

Sobota była na szczęście słoneczna i postanowiłam wykorzystać to i udać się na plażę w Santa Monica. Bardzo spodobało mi się to miejsce, bo wręcz tętniło życiem. Dzieci i dorośli grający w piłkę czy w siatkówkę, rowerzyści, biegacze i ludzie spacerujący po molo, jakże inny świat od tego co widziałam dzień wcześniej w Hollywood. Jeśli kiedykolwiek w ogóle rozważałabym możliwość mieszkania w Kalifornii to chyba właśnie dla tej plaży. Dodatkową atrakcją są domki ratowników znane chociażby z serialu Słoneczny Patrol.






Ponieważ pogoda sprzyjała urządziłam sobie naprawdę długi spacer i jak się później okazało dotarłam na inną plażę - Venice Beach. Miejsce też bardzo ciekawe, bardziej na luzie i naprawdę można by tam siedzieć godzinami i obserwować ludzi. Nie mogłam sobie jednak na to pozwolić, bo przed powrotem do Waszyngtonu chciałam odwiedzić jeszcze jedną atrakcję - napis Hollywood.





Przemieszczenie się z plaży do Fabryki Snów zajęło mi naprawdę sporo czasu, LA jest ogromne, a transport publiczny nie działa tam zbyt sprawnie. Gdy wysiadłam z metra czekała mnie jeszcze około godzina marszu pod górę. Po drodze podziwiałam wielkie piękne domy i z uwagą przyglądałam się przejeżdżającym samochodom, bo a nuż widelec w środku siedzi ktoś sławny. Z każdym krokiem czułam coraz mocniej zmęczenie w nogach, tego dnia zrobiłam chyba z piętnaście kilometrów. Widok na szczycie wynagrodził mi jednak cały wysiłek. Niby tylko rząd białych liter, ale jakoś niezwykle mi się ten napis Hollywood podoba.


Na sam koniec pobytu w Mieście Aniołów ja spotkałam swoich. Wspomniałam już, że miałam kilkanaście kilometrów w nogach, a w perspektywie jeszcze godzinę drogi (no może trochę mniej, bo z górki) powrotnej by dostać się do metra. Gdy już, już miałam zbierać się by schodzić, zostałam zagadnięta przez policjantów, którzy po krótkiej rozmowie zaproponowali mi podwózkę. Siedziałam więc na miejscu dla aresztantów, ale cała szczęśliwa, że nie muszę używać własnych nóg. Przez całą drogę miło sobie gawędziliśmy z moimi wybawcami. Kiedy byliśmy już prawie przy metrze policjanci oznajmili mi, że zamierzają się zatrzymać w kawiarni i kupić donuty. I do dziś nie wiem, czy naprawdę mieli taki zamiar, czy w ten sposób zażartowali sobie ze stereotypu utrwalanego w filmach...

Mój krótki pobyt w Los Angeles dobiegł końca, ale bardzo cieszę, że udało mi się tam pojechać i zobaczyć to wszystko na własne oczy.